— A te wykłady? — zapytał jeden z członków, przerywając jej zamyślenie.
Utkwiła w nim chłodny wzrok.
— Boże — powiedziała. — Przecież macie maszynopisy wszystkich przemówień. Czy jeszcze i tym mam sobie zaprzątać głowę? Nie umiecie czytać? — przerwała, zastanawiając się, czy ta pogoda nie była tylko maską, pod którą chciała ukryć własną nieumiejętność osaczenia ofiary. — Kiedy przemawia — dodała nieco łaskawiej — słuchają go. Wiecie, co mówi. Stary zlepek pojęć wymyślony po to, żeby poruszyć serca. Nadzieja, bezgraniczna nadzieja. Zdrowy rozsądek, albo to, co za niego uchodzi. Myśl, która daje wolność. Rozum, który daje wolność. Umie doprowadzać do łez. Ale wielu to potrafi. Sądzę… — Była już tak bliska wypowiedzenia definicji i jednocześnie tak daleka: — Sądzę, że jest kimś więcej niż człowiekiem. Sądzę, że w jakimś sensie borykamy się nie tyle z człowiekiem, co z geografią.
— Rozumiem — stwierdził jeden z gości, gładząc wąsy, perłowoszare jak jego krawat.
— Nie rozumiesz — powiedziała Hawksquill — ponieważ ja nie rozumiem.
— Wykończmy go — zaproponował inny.
— Nie mamy nic przeciwko temu, co głosi — powiedział kolejny, wyciągając z miękkiej torby plik papierów. — Stabilizacja, czujność. Akceptacja. Miłość.
— Miłość — dodał następny. — Wszystkie rzeczy się dewaluują. Nic już nie ma sensu. Wszystko spełza na niczym. — W jego głosie wyczuwało się drżącą nutę rozpaczy. — Nie ma na ziemi żadnej siły potężniejszej niż miłość. — Wybuchnął dziwnym łkaniem.
— Czy tam na tacy stoją karafki, Hawksquill? — zapytał ktoś ze spokojem.
— W tej kryształowej jest brandy — odparła Hawksquill — a w tej drugiej wódka żytnia.
Uspokoili swego towarzysza łykiem brandy i ogłosili zamknięcie zebrania, sine die, oznajmiając, że misja Hawksquill ma być kontynuowana i uznając sprawę za nierozstrzygniętą. Opuścili jej dom, odczuwając większe zakłopotanie niż wtedy, kiedy społeczność, której filary stanowili, zaczęła chorować i marnieć.
Wizerunek nieboskłonu
Służąca Hawksquill odprowadziła gości do drzwi, po czym stała w holu i wpatrywała się ponuro w plamę bladego świtu rozjaśniającą stopniowo szybę w drzwiach. Użalała się w duchu nad swym stanem, nad swoją uległością: powracanie do stanu świadomości tylko na krótko w nocy było czymś znacznie gorszym niż niepowracanie w ogóle. Tymczasem blade światło nabierało mocy, zdawało się padać na nieruchomą służącą i odbierać jej oczom żywy blask. Podniosła dłoń egipskim gestem pozdrowienia lub pożegnania, zasznurowała usta. Kiedy Hawksquill mijała ją, idąc na górę, był już dzień. Kamienna Pokojówka (tak Hawksquill nazwała tę starożytną rzeźbę) zamieniła się znowu w marmurowy posąg. Hawksquill wspięła się na czwarte piętro wysokiej wąskiej kamienicy (było to codzienne ćwiczenie, dzięki któremu jej serce nadal biło jak dzwon). Dotarła do małych drzwi pod samym dachem, gdzie schody zwężały się nagle i kończyły. Słyszała hałas spowodowany działaniem wielkiego mechanizmu mieszczącego się za drzwiami: opadanie ciężkich ciężarków cal po calu, dudniący stukot mechanizmu wychwytowego. Czuła, że jej umysł uspokaja się. Otworzyła drzwi. Do środka wlewało się blade i wielokolorowe światło dnia. Muzyka sfer niebieskich, podobna do delikatnych westchnień wiatru w gałęziach nagich drzew, stała się wyraźniejsza. Hawksquill zerknęła na swój stary, kwarcowy zegarek i schylając się, weszła do środka.
Jeszcze przed dokonaniem zakupu Hawksquill wiedziała, że jest to jeden z trzech domów na świecie zaopatrzonych w opatentowany Kosmooptykon albo Theatrum Mundi. W dodatku urządzenie było w nie najgorszym stanie.
Wydawało jej się zabawne, że dom będzie zwieńczony takim olbrzymim i żelaznym talizmanem. Nie była jednak przygotowana ani na jego niezwykłe piękno, ani — kiedy po głębokim przemyśleniu sprawy zaczęła wykorzystywać jego ruch do swoich celów — na jego przydatność. Nie dowiedziała się zbyt wiele o wynalazcy Kosmooptykonu, więc nie była w stanie stwierdzić, do czego miał według niego służyć mechanizm — być może tylko do zabawy. Odkryła to, z czego nie zdawał sobie sprawy sam wynalazca. Kiedy teraz schylała się, wchodząc przez małe drzwiczki, wkraczała nie tylko w kosmos z malowanego szkła i kutego żelaza, wykonany z dbałością o subtelne detale i poruszający się z pierwszorzędną precyzją, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, ale wchodziła też do przestrzeni, która prezentowała aktualny moment wieku świata, mijający dokładnie w chwili, gdy przekraczała próg.
Chociaż Hawksquill wprowadziła drobne poprawki do Kosmooptykonu, tak aby precyzyjnie odzwierciedlał stan prawdziwych niebios, to nadal nie był on całkiem dokładny. Nawet jeśli twórca miał tę świadomość, nie było sposobu, żeby wbudować w tak wielką maszynerię złożoną z kół zębatych i trybów, powolny, zamaszysty ruch ciał niebieskich w zodiaku, tak zwaną precesję zrównań dnia z nocą — tę niewyobrażalnie powolną, wielką turę, która zabiera jakieś dwadzieścia tysięcy lat więcej, aż znowu wiosenne przesilenie nie zbiegnie się przypadkiem z pierwszymi stopniami Barana. Jak twierdzi dla ułatwienia konwencjonalna astrologia, to zawsze następuje w tym momencie i Hawksquill odkryła, że wykorzystano tę zasadę w Kosmooptykonie, gdy tylko zobaczyła tę rzecz. Nie: jedynym prawdziwym obrazem czasu były zmieniające się niebiosa, a ich doskonałe odbicie mieściło się w obrębie wszechmocnej świadomości Hawksquill, która wiedziała, jaki jest moment. Ten mechanizm był w efekcie niedopracowanym zniekształceniem, chociaż dość ładnym. Naprawdę bardzo ładnym, pomyślała, zajmując miejsce w zielonym pluszowym fotelu.
Odprężyła się, siedząc w ciepłym strumieniu zimowego słońca (nim nadejdzie południe, w tym szklanym jajku będzie gorąco jak w piekle, kolejna rzecz, której projektant najwyraźniej nie wziął pod uwagę) i zadarła głowę. Błękitna Wenus z krwistopomarańczowym Jowiszem, szklana kula każdej planety zawieszona pomiędzy zwrotnikami na osobnej taśmie. Lustrzana powierzchnia Księżyca obniżająca się właśnie nad horyzontem, Saturn z niewielkim pierścieniem, Mleczna Droga pojawiająca się właśnie na nieboskłonie. Saturn we wschodzącym domu, najwłaściwszy dla tego rodzaju medytacji, w jakich miała zamiar się pogrążyć. Klik: zodiak przesunął się o stopień. Waga (wyglądająca trochę jak Bernhardt w draperiach pokrytych cienką warstwą ołowiu i ważąca coś na szalkach, coś, co zdaniem Hawksquill przypominało grono soczystych winogron) unosiła palce z południowych wód. Prawdziwe słoneczko prześwietlało ją na wylot, tak że jej kształt był niewidoczny. Tak jak jest niewidoczny na jasnobłękitnym niebie w ciągu dnia, całkowicie rozświetlony i niewidzialny, a nadal oczywiście gdzieś za tą jasnością, oczywiście, oczywiście… Czuła, że jej myśli zaczynają już biec uporządkowanym torem, tak jak kolory i wyznaczone stopnie Kosmooptykonu zaprowadzają porządek na jednobarwnym niebie. Czuła, że Theatrum Mundi w jej wnętrzu otwiera podwoje, a reżyser uderza trzykrotnie w scenę, dając sygnał do podniesienia kurtyny. Olbrzymi silnik jej sztucznej pamięci zaczął przekładać raz jeszcze elementy problemu, jaki stanowił Russell Eigenblick. I poczuła, od razu gotowa do pracy, że spośród wszystkich dziwnych zadań, którym poświęcała swe umiejętności, żadne nie było tak dziwne jak to, ani tak ważne dla niej samej, żadne nie wymagało, aby posunęła się tak daleko, zatopiła tak głęboko, widziała tak rozlegle i myślała tak intensywnie.