Выбрать главу

— Przyjaciel — odpowiedział i ruszył ku drzwiom.

Bez wątpienia w powietrzu unosił się zapach dżinu. Kobieta, oparta o dolną część drzwi, należała do tych, których wiek średni trwa wyjątkowo długo. Smoky nie był w stanie określić, ile ma lat. Jej rzadkie włosy mogły być szare albo brązowe, nosiła kocie okulary i wyszczerzała sztuczne zęby w uśmiechu; jej ramiona, wsparte niedbale na framudze, pokryte były piegami.

— Cóż, nie wiem, kim jesteś — odezwała się.

— Chciałbym zapytać — zaczął Smoky — czy jestem na właściwej drodze prowadzącej do miasteczka zwanego Edgewood.

— Trudno mi powiedzieć — odparła. — Jeff? Czy możesz pokazać temu młodzieńcowi drogę do Edgewood?

Poczekała na odpowiedź z głębi mieszkania, której nie usłyszał, i otworzyła drzwi.

— Wejdź — poprosiła. — Zobaczymy.

Domek był maleńki i czysty, przeładowany różnymi gratami. Stary, bardzo stary pies o wyglądzie postrzępionej miotły, skakał mu pod nogami, ziejąc radośnie. Smoky wpadł na bambusowy stolik, zawadził ramieniem o ozdobną półkę, przejechał się na śliskim dywaniku i przez wąskie, sklepione przejście wpadł do saloniku pachnącego różami, rumem i zimowym ogniem. Jeff opuścił gazetę i zdjął z podnóżka nogi w bamboszach.

— Edgewood? — zapytał, przypalając fajkę.

— Edgewood. Dostałem instrukcje, w pewnym sensie.

— Podróżujesz autostopem? — Jeff otworzył wąskie usta jak ryba, by wypuścić dym, i zmierzył Smoky’ego podejrzliwym wzrokiem.

— Właściwie wędruję.

Nad kominkiem wisiała haftowana makatka. Napis na niej brzmiał:

Zamieszkam w domku przy drodze I zostanę przyjacielem człowieka. Margaret Juniper 1927

— Idę na swój ślub.

Ach, wyczytał z ich twarzy.

— Dobrze — podniósł się Jeff. — Marge, przynieś mapę. Była to mapa okręgu lub czegoś w tym rodzaju, o wiele dokładniejsza niż mapa Smoky’ego; odnalazł konstelację miasteczek, którą już znał, wyraźnie zaznaczoną, ale Edgewood tam nie było.

— To musi być gdzieś tutaj. — Jeff znalazł kawałek ołówka i mrucząc „hmm” i „popatrzmy”, połączył kółka pięciu miasteczek w pięcioramienną gwiazdę.

Postukał kilkakrotnie ołówkiem w pięciokąt wyznaczony wierzchołkami gwiazdy i patrząc na Smoky’ego, podniósł piaskowe brwi. Stara sztuczka z odczytywaniem mapy, domyślił się Smoky. Rozpoznał cień drogi przecinającej pięciokąt, łączącej się z drogą, którą wędrował. Droga ta kończyła się tutaj, w Meadowbrook.

— Hmm — mruknął.

— To wszystko, co mogę ci powiedzieć — stwierdził Jeff, zwijając mapę.

— Zamierzasz wędrować po nocy? — zapytała Marge.

— Mam ze sobą coś do spania.

Marge zacisnęła usta na widok niewygodnych koców przytroczonych do plecaka.

— Przypuszczam, że nic nie jadłeś przez cały dzień.

— Nie, ale mam kanapki i jabłko…

Kuchnia zastawiona była koszami nieprawdopodobnie soczystych owoców: granatowych winogron, szarych renet i rozciętych brzoskwiń — dumnych dowodów udanego owocobrania. Marge wyciągnęła parujące potrawy z piecyka i stawiała je na ceratę, a kiedy wszystko już skonsumowano, Jeff nalał likieru bananowego do maleńkich, rubinowych kieliszków. Smoky nie miał już siły zaprotestować przeciw ich gościnności, Marge rozłożyła tapczan i Smoky ułożony został do snu w brązowym, indiańskim kocu.

Kiedy Juniperowie wyszli, leżał przez chwilę z otwartymi oczyma, rozglądając się po pokoju. Oświetlał go jedynie blask nocy, blask w kształcie małego, wiejskiego domku porośniętego różami. Dostrzegł klonowy fotel Jeffa, którego płaskie, pomarańczowe poręcze wyglądały niezwykle apetycznie, niczym dwa lśniące lizaki. Zauważył, że koronkowe firanki falują przy każdym podmuchu wiatru o różanym zapachu. Wsłuchał się w senne pomruki psa miotły. Natknął się na jeszcze jedną makatkę. Na tej, z kolei, choć nie był pewien, napis brzmiał:

To, co nas uszczęśliwia, czyni nas również mądrymi.

Zasnął.

II

Zauważyliście chyba, że nie stawiam myślnika pomiędzy dwoma słowami. Piszę „country house”, a nie „country-house”. Jest to zamierzone.

Sackville-West

Daily Alice przebudziła się, tak jak zawsze, kiedy słońce wdarło się przez jej wschodnie okna z dźwiękiem muzyki. Odrzuciła wzorzystą kołdrę i przez chwilę leżała naga w długich, słonecznych pręgach, przesuwając dłonią po ciele, znajdując oczy, kolana, piersi, rudozłote włosy — wszystko na swoim miejscu, bez zmian. Wstała, przeciągnęła się, strząsnęła z twarzy resztki snu, przyklękła przy łóżku w słonecznym kwadracie i odmówiła, tak jak każdego ranka, od kiedy zaczęła mówić, modlitwę:

O wspaniały, ogromny, piękny, cudowny świecie Otoczony cudownymi wodami Pokryty przepiękną zielenią O świecie, wyglądasz tak wspaniale.

Gotycka łazienka

Odmówiwszy pacierz, ustawiła wysokie, stojące zwierciadło, które należało kiedyś do jej prababki, tak by mogła zobaczyć całą swą figurę. Zadała mu zwyczajowe pytanie i otrzymała tego ranka właściwą odpowiedź; czasami były one dwuznaczne. Owinęła się długą, brązową suknią, obróciła się na palcach, a postrzępione brzegi szaty zawirowały w powietrzu. Ostrożnie wyszła na cichy, zimny korytarz. Minęła gabinet ojca, wsłuchując się przez moment w starego remingtona, wystukującego opowieść o kolejnych przygodach myszy i królików. Otworzyła drzwi do pokoju siostry. Sophie leżała zwinięta w pościeli, z kosmykiem długich, złotych włosów w otwartych ustach, zaciskając dłonie jak niemowlę. Poranne słońce właśnie zajrzało do tego pokoju, a Sophie poruszyła się, gdy ją poraziło. Większość ludzi wygląda dziwacznie we śnie: obco, inaczej. Śpiąca Sophie wyglądała jak Sophie; kochała sen i mogła spać w każdym miejscu, nawet na stojąco. Daily Alice przyglądała jej się przez chwilę, zastanawiając się, jakie przeżywa przygody. Cóż, usłyszy o nich później, ze wszystkimi szczegółami.

Gotycka łazienka znajdowała się na końcu spiralnego korytarza. Umieszczono w niej jedyną w tym domu wannę wystarczająco długą dla Daily Alice. Uwięzione w rogu budynku słońce nie zdążyło tu jeszcze dotrzeć; witrażowe okna kryły się w mroku, a kafelki na podłodze były tak zimne, że musiała stanąć na palcach. Kran w kształcie chimery zakaszlał suchotniczym kaszlem, a wszystkie rury w całym domu odbyły długie zebranie, zanim wypuściły z siebie gorącą wodę. Gwałtowny przypływ miał swoje skutki. Podciągnęła do bioder brązową suknię i usiadła na czymś, co przypominało dziurawy, biskupi tron. Podparła dłonią brodę i zapatrzyła się na parę unoszącą się znad grobowej wanny. Znów poczuła się senna.

Pociągnęła za spłuczkę, a kiedy zamilkł głośny łomot spuszczanej wody, zrzuciła suknię na podłogę, zadygotała z zimna i ostrożnie weszła do wanny. Gotycka łazienka wypełniona była parą. Jej gotycki styl nie miał jednak wiele wspólnego z kościołem, raczej z lasem: sklepienie sufitu tworzyło nad głową Daily Alice łuk w postaci przeplatających się gałązek, a rzeźbiony bluszcz, liście, liany i dzikie wino wirowały w niespokojnym tańcu życia. Na powierzchni wąskich, witrażowych okien skraplała się rosa, pokrywając kropelkami jaskrawe drzewa, odległych myśliwych i zamazane pola otoczone tymi drzewami. Kiedy słońce w swej leniwej wędrówce oświetliło dwanaście z nich, ozdabiając klejnotami mgłę unoszącą się z kąpieli, Daily Alice zanurzała się w stawie pośrodku średniowiecznego lasu. Pomieszczenie to zaprojektował jej pradziadek, ale twórcą okien był ktoś inny. Nazywał się Comfort i to właśnie odczuwała Daily Alice. Zanuciła nawet piosenkę.