— Nie wierzę — wtrącił. — Tak dobrze się zgadzaliście.
Nic nie odrzekła, tylko przyglądała się swoim myślom.
— Chciałabym — zaczęła, ale nic nie dodała. Żałował, że nie może jej nic zaofiarować. Oprócz wszystkiego.
— No cóż — powiedział — możesz zostać tu tak długo, jak zechcesz. Tak długo, jak chcesz.
Odrzuciła nagle kołdrę i wygramoliła się z łóżka, a Auberon miał dziką ochotę schwycić ją i powstrzymać.
— Pipi — powiedziała. Przetoczyła się po jego nogach i zeszła na podłogę. Otworzyła drzwi do toalety (otwierały się tylko na tyle, żeby można było prześlizgnąć się do środka, potem zatrzymywały się o skraj łóżka) i zapaliła światło.
Słyszał, jak rozpina zamek błyskawiczny.
— Ojej! Ale ta klapa zimna! — Nastąpiła cisza, a potem głośny odgłos siusiania. Kiedy skończyła, powiedziała: — Miły z ciebie facet, wiesz?
I jakakolwiek odpowiedź, której mógłby udzielić (gdyby potrafił coś wymyślić), utonęłaby w szumie wody.
Kraina snów
Przygotowaniom wspólnego łoża towarzyszyło mnóstwo śmiechu (Auberon żartował, że powinni położyć między sobą nagi miecz, a ona uważała, że to bardzo zabawne, nigdy o tym nie słyszała), ale kiedy wszystko ucichło i otoczyły ich ciemności, usłyszał jej płacz. Leżała na swojej połowie łóżka i płakała cicho, tłumiąc szloch.
Przypuszczał, że żadne z nich nie będzie spało, ale Sylvie, która długo się wierciła i wykrzyknęła kilka razy „ach”, jak gdyby przestraszona własnymi myślami, znalazła wreszcie ścieżkę do krainy snów. Łzy na jej czarnych rzęsach obeschły. Zasnęła. Podczas bezsennej walki okręciła wokół siebie pościel, a on nie śmiał przeciągać kołdry na swoją stronę (nie wiedząc, że gdy Sylvie już raz znajdzie się po drugiej stronie, to przez wiele godzin jest jak martwa). Ubrała się do snu w bawełnianą koszulkę, stanowiącą upominek dla dzieci zwiedzających Miasto. Widniały na niej jaskrawe i niezbyt wierne rysunki czterech czy pięciu wielkich atrakcji Miasta. Miała na sobie tylko to i majtki: paski cienkiego jedwabiu podtrzymywane elastycznym materiałem, nie większe niż opaska na oczy. Przez długi czas leżał koło niej rozbudzony, podczas gdy ona oddychała regularnie. Zasnął na krótko i śniło mu się, że jej dziecinna koszulka, wielki smutek, pościel owinięta wokół jej brązowych nóg i jej seksowna, prawie nieistniejąca bielizna, stanowią rebus. Roześmiał się, zrozumiawszy we śnie proste kalambury skryte w tych przedmiotach i zadziwiającą, ale oczywistą odpowiedź. Ten śmiech obudził go.
Ukradkowo, jak jeden z kotów Daily Alice próbujący ukryć się w cieple, nie budząc śpiących ludzi, przesunął ręką pod przykryciem i objął Sylvie. Leżał tak przez długi czas, nieporuszony i czujny. Znowu zapadł w półsen, teraz śniło mu się, że jego ramię, pod wpływem kontaktu z jej ciałem, zamienia się powoli w złoto. Obudził się i stwierdził, że ręka jest ciężka i martwa. Wyciągnął ją, mrowiła, jakby ktoś wbijał szpileczki. Rozmasował ją, zapominając dlaczego właśnie ta ręka wydawała mu się we śnie tak cenna. Zasnął ponownie. Obudził się znowu. Sylvie obok niego stała się bardzo ciężka, zdawała się obciążać swoją połowę łóżka jak skarb, tym cenniejszy, że zupełnie nieświadomy własnej wartości.
Kiedy wreszcie zasnął na dobre, nie śniło mu się nic, co miało związek ze Starą Farmą, lecz najwcześniejsze dzieciństwo, Edgewood i Lilac.
III
Dom, w którym Auberon dorastał, nie był tym samym domem, w którym spędziła dzieciństwo Alice, jego matka. Kiedy Smoky i Daily Alice wzięli go w posiadanie, a naturalnymi zarządcami gospodarstwa stały się ich dzieci i rodzice Alice, dawne zwyczaje zostały rozluźnione. Daily Alice lubiła koty, a jej matka nie, i kiedy Auberon dorastał, liczba kotów w domu rosła w porządku geometrycznym. Leżały całymi stadami przed kominkiem, ich meszek pokrywał meble i dywany jak wysuszony, wieczny szron, ich pyski małych diablików ukazywały się Auberonowi w najdziwniejszych miejscach. Był wśród nich kot, którego pasiasta tygrysia sierść tworzyła nad ślepiami fałszywe krzaczaste brwi, dwa czarne koty, a może trzy, biały w czarne łaty, które zlewały się ze sobą jak na szachownicy z wymieszanymi kwadratami. W zimne noce Auberon budził się nagle z niepokojem, ponieważ coś kotłowało się w jego pościeli, i wyrzucał trzy albo cztery zbite cielska z miejsca, gdzie spoczywały w błogości.
Lilac i robaczki świętojańskie
Oprócz kotów w domu przebywał także pies Spark. Był potomkiem długiej linii psów, z których wszystkie (jak mawiał Smoky) wyglądały jak naturalni synowie Bustera Keatona: nad ślepiami Sparka widniały jasne plamy, które nadawały jego twarzy ten sam wyraz lekkiego wyrzutu i ogromnej trwogi. Kiedy Spark był już niesamowicie stary, pokrył kuzynkę składającą wizytę i został ojcem trzech psów bezimiennych i następnego Sparka. Gdy ciągłość rodu była już tym sposobem zapewniona, zwinął się w kłębek na ulubionym krześle doktora przed kominkiem i spędził tam resztę życia.
Nie tylko zwierzęta oddaliły mamę i doktora od siebie (opinia doktora była dostatecznie jasna, choć nigdy wprost nie powiedział, że nie lubi domowych zwierzaków). Zdawało się, że chociaż nie utracili nic ze swego dostojeństwa i pozycji, pożeglowali w przeszłość na szybkich i wzbierających falach zabawek, ciasteczek, ptasich gniazd, pieluszek, pierwszej pomocy i nosidełek. Kiedy Alice również została matką, przechrzczono mamę na mamę Drinkwater, potem na Mamę D, a wreszcie na Mamade i choć nic nie mogła na to poradzić, czuła się tak, jakby odsunięto ją na boczny tor, ją — osobę, która zawsze dobrze i ciężko pracowała dla wszystkich. W ciągu wielu lat zegary, których zawsze było w domu bez liku, zaczęły wybijać godziny o innych porach, chociaż doktor, zwykle z jednym lub dwojgiem dzieci kręcących się koło jego kolan, nastawiał je, konserwował i często zaglądał do ich mechanizmów.
Sam dom się postarzał i choć czynił to z wdziękiem, a jego serce nadal mocno biło, to obwisł i przekrzywił się tu i ówdzie, jego utrzymanie było ogromną i niewdzięczną pracą. Trzeba było zamknąć pokoje na obrzeżach, wieżę i szklaną oranżerię, której bursztynowe szybki leżały porozrzucane pomiędzy rabatami kwiatów — kwadraty wycięte diamentem, wyrwane z żelaznych ramek, w których umieścił je John Drinkwater. Spośród wielu ogrodów i klombów otaczających dom, najwolniej przebiegał upadek ogrodu przy kuchni, a jego dekadencja trwała najdłużej. Chociaż wapno odchodziło płatami ze ścian zgrabnej werandy i liście winorośli wspinały się po ozdobnych łukach, chociaż schody obwisły, a ścieżka z płyt chodnikowych zniknęła wśród szczawiu i mleczy, wciskających się na siłę przez każdą szczelinkę, ciotka Cloud, póki jej sił starczało, dbała o przepiękne rabaty kwiatowe. Trzy dzikie jabłonie, które wyrosły na skraju ogrodu, zrzucały na ziemię twarde owoce, a gdy te gniły, upajały się nimi osy. Mamade przerabiała część jabłek na galaretkę. Później, kiedy Auberon zaczął kolekcjonować słowa, przymiotnik „cierpki” przywodził mu na myśl te pomarszczone jabłka, obumierające w swej bezużytecznej cierpkości pomiędzy zielskiem.
Nadeszła w końcu wiosna, kiedy Cloud doszła do wniosku, że lepiej pozwolić, by wszystko zarosło, niż forsować schorowane nogi i plecy. Właśnie wtedy Auberon polubił ogród, a rabaty kwiatowe nie były już zakazanymi miejscami. I kiedy nikt nie dbał już o ogród, roślinność i budynki nabrały uroku ruin: narzędzia w zaroślach pachnących ziemią były zakurzone i obce, a pająki rozpięły pajęczyny na otworach polewaczek, nadając im znamię baśniowej starożytności — wyglądały niczym hełmy wśród ukrytego skarbu. Pompownia z malutkimi, zupełnie zbędnymi okienkami, ze spadzistym dachem, miniaturowymi okapami i gzymsami zawsze wydawała mu się barbarzyńskim miejscem. Była to pogańska świątynia, a żelazna pompa uosabiała bożka z długim grzebieniem i wielkim językiem. Stawał na palcach, żeby dosięgnąć do rączki pompy, podnosił ją i opuszczał z całej siły, a bożek krztusił się ochryple, aż w końcu coś chwytało go za gardło, gdy dźwignia napotykała tajemniczy opór. I Auberon musiał niemal oderwać stopy od ziemi, żeby ściągnąć ją w dół. W końcu z nagłą magiczną łatwością i ulgą woda spływała po szerokim języku pompy i rozpryskiwała się nieprzerwanymi strugami na zniszczonych kamieniach.