— Historia jest długa — wtrącił doktor. Wzniósł kieliszek pod słońce (zawsze nalegał, żeby zabierać na pikniki prawdziwe szkło i srebrną zastawę — te luksusy sprawiały, że piknik zamieniał się w ucztę) i patrzył, jak łapie jego promienie.
— Nie tak bardzo — powiedziała Mamade. — Skąd wiesz, jaką historię mam na myśli?
— Szepnęła mi mała ptaszyna — zachichotał doktor. Oparł się plecami o klon, nasuwając na oczy panamę (prawie tak starą jak on sam) i miał zamiar uciąć sobie drzemkę. W ostatnich latach wspomnienia Mamade wydłużały się, plątały i były wielokrotnie powtarzane, a jej słuch się pogarszał. Ale nigdy się nie gniewała, kiedy jej to wypominano.
— Hillowie w Mieście — ciągnęła swą opowieść — byli dobrze sytuowani. Oczywiście, w tamtych czasach posiadanie dwóch czy trzech służących nie było niczym dziwnym, ale oni mieli cały tłum. Miłe irlandzkie dziewczęta. Wszystkie miały na imię Mary albo Bridget, albo Kathleen. Hillowie z Miasta właściwie w większości wymarli. Niektórzy przenieśli się na zachód, w Góry Skaliste. Oprócz jednej dziewczyny mniej więcej w wieku Nory, która poślubiła niejakiego pana Townesa, oni zostali. To był wspaniały ślub. Pierwszy, na którym płakałam. Ona nie była piękna i nie była żadną młódką, miała już córkę po pierwszym mężu, jak mu było na imię, który zmarł, tak więc ten Townes (jak mu było na imię?) to była niezła partia, och, dzisiaj już się tak nie mówi, prawda, i te wszystkie panny służące ubrane w wykrochmalone stroje, gratulacje… Jej rodzina była taka szczęśliwa…
— Wszyscy Hillowie — powiedział Smoky — tańczyli z radości.
— I to właśnie ich córka, a raczej jej córka Phyllis nieco później, mniej więcej wtedy, kiedy wyszłam za mąż, poznała Stanleya Mouse’a i tak właśnie tamta rodzina i moja rodzina w taki okrężny sposób spokrewniły się. Phyllis. Była Hill ze strony matki. Matka George’a i Franza.
— Paturient montes — zażartował bez powodzenia Smoky — et nascetur ridiculus mus.
Mamade pokiwała głową z zadumą.
— Irlandia była w tamtych czasach bardzo biednym krajem, oczywiście…
— Irlandia — powiedział doktor, wznosząc oczy. — W jaki sposób doszliśmy do Irlandii?
— Jedna z tych dziewcząt, chyba Bridget — kontynuowała Mamade, zwracając się do męża — Bridget albo Mary? Poślubiła później Jacka Hilla, kiedy jego żona zmarła. Z kolei jego żona…
Smoky odsunął się, żeby nie słyszeć dalszego ciągu jej wywodu. Ani doktor, ani Cloud nie słuchali jej również zbyt uważnie, ale ponieważ przybierali pozy świadczące o zainteresowaniu, Mamade nie zauważyła jego dezercji.
Auberon siedział z dala od nich ze skrzyżowanymi nogami i wydawał się czymś pochłonięty. Smoky zastanawiał się, czy widział go kiedykolwiek zajętego w inny sposób. W tej chwili turlał jabłko po ręce. Spojrzał ostro na ojca, a Smoky pomyślał, że może zechce cisnąć w niego jabłkiem. Uśmiechnął się, pomyślał o zrobieniu kawału, ale ponieważ wyraz twarzy Auberona nie zmienił się, zrezygnował z tego pomysłu i znowu się przesiadł. (W rzeczywistości Auberon wcale na niego nie patrzył. Lilac siedziała pomiędzy nim a ojcem, zasłaniając mu Smoky’ego i to w jej twarz się wpatrywał. Nosiła szczególny wyraz: nazwałby to smutkiem, ponieważ nie znał lepszego słowa, i zastanawiał się, co to może znaczyć).
Smoky usiadł obok Alice. Leżała na trawie, opierając głowę na naturalnym wzniesieniu, a dłonie splotła na pełnym brzuchu. Smoky wyrwał źdźbło trawy i przygryzał je.
— Czy mogę cię o coś zapytać? — odezwał się.
— Co? — Lekko potarła zaspane oczy.
— Kiedy braliśmy ślub… — powiedział. — Pamiętasz ten dzień?
— Mhm. — Uśmiechnęła się.
— Chodziliśmy wśród gości, dawali nam prezenty.
— Mhm.
— I wielu z nich mówiło wtedy dziękuję. — Zielone źdźbło kiwało się w rytm jego słów. Widział to. — Zastanawiałem się, dlaczego to oni dziękowali nam, a nie odwrotnie.
— My też dziękowaliśmy.
— Ale dlaczego oni dziękowali? O to mi chodzi.
— No cóż — powiedziała i zamyśliła się. Przez wszystkie te lata zadawał tak niewiele pytań, że kiedy już o coś spytał, zastanawiała się głęboko nad właściwą odpowiedzią, po której nie musiałby niczego dociekać. Nie żeby chciał dociekać. Często dziwiła się, że tego nie robi. — Ponieważ — odparła — małżeństwo zostało jakby obiecane.
— Tak? I co?
— Cieszyli się, że przyszedłeś. I że obietnica się spełniła.
— Och.
— Że wszystko pójdzie tak, jak ma pójść. Przecież nie musiałeś. — Położyła dłoń na jego dłoni. — Nie musiałeś.
— Nie patrzyłem na to w ten sposób — powiedział Smoky i zamyślił się. — Dlaczego tak bardzo przejmowali się tym, co zostało obiecane? Jeśli zostało obiecane tobie.
— No wiesz. Wielu z nich to krewni. Cząstka rodziny. Chociaż lepiej o tym nie wspominać. To znaczy są przyrodnimi braćmi lub siostrami tatusia albo ich dziećmi, albo dziećmi ich dzieci.
— No tak.
— August.
— O tak.
— Więc ich to interesuje.
— Mhm. — To nie była dokładnie taka odpowiedź, jakiej oczekiwał, ale Daily Alice powiedziała to tak, jakby to właśnie było wyjaśnienie.
— To jest bardzo skomplikowane — powiedziała.
— Krew nie woda — powiedział Smoky, chociaż to przysłowie wydawało mu się zawsze jednym z głupszych przysłów. — Oczywiście, że krew to nie woda, i co z tego? Czy ktoś był kiedykolwiek spokrewniony przez tę wodę, a nie przez krew?
— To zagmatwane — powtórzyła Alice, a oczy jej się zamykały. — Na przykład Lilac. — Za dużo wina i słońca, pomyślał Smoky, inaczej nie wymknęłoby jej się to imię. — Podwójne pokrewieństwo, podwójna kuzynka w pewnym sensie. Sama była swoją kuzynką.
— Co masz na myśli?
— No wiesz, kuzynowie kuzynów.
— Nie rozumiem. — Smoky pogubił się. — Przez małżeństwo?
— Co? — Alice otworzyła oczy. — Och nie! Oczywiście, że nie. Masz rację. — Jej oczy znowu się zamknęły. — Zapomnij o tym.
Spojrzał na nią. Pomyślał: ścigasz jednego zająca, a tymczasem pojawia się następny i kiedy patrzysz, jak ten pierwszy znika ci z oczu, ten drugi też ucieka. Zapomnij o tym. Czemu nie? Wyciągnął się koło niej, opierając głowę na jej ramieniu. Wyglądali w tej pozie jak kochankowie: głowa przy głowie, on spoglądał na nią, a ona pławiła się w promieniach jego spojrzenia. Pobrali się w młodym wieku, nadal byli młodzi… Tylko zaawansowani w miłości. Rozległa się melodia, podniósł oczy. Na kamieniu niedaleko nich siedziała Tacey i słuchała magnetofonu. Zatrzymywała raz po raz taśmę, żeby zapamiętać melodię, i odgarniała z twarzy długi lok jasnych włosów. U jej stóp przycupnął Tony Buck, który był tak odmieniony, jak osobnik nawrócony na jakąś nową, dopiero co objawioną religię. Nie zdawał sobie sprawy, że Lily i Lucy, znajdujące się w pewnym oddaleniu, szepczą o nim. Dostrzegał tylko Tacey. Czy dziewczęta tak chude jak Tacey, zastanawiał się Smoky, mające tak długie nogi, powinny nosić krótkie i obcisłe szorty? Jej nagie opalone stopy wybijały rytm. A otaczające ich wzgórza tańczyły.
Wygląd uciekiniera
Doktor tymczasem oddalił się od swej żony i jej przemowy, pozostawiając w roli słuchaczy tylko Sophie (która spała) i ciotkę Cloud (która również spała, choć Mamade o tym nie wiedziała). Poszedł z Auberonem śladem karawany mrówek dźwigających towary do mrowiska. Ich wzgórze było teraz nowe i duże, odkąd znalazły takie doskonałe źródło.