Выбрать главу

— Magazyny, dostawy, inwentarz — tłumaczył doktor z wyrazem spokojnego przejęcia na twarzy i uchem nastawionym na dźwięki dobiegające z małego miasteczka. — Uważaj, jak chodzisz, patrz za siebie. Szlaki, komendy, łańcuch rozkazów, płotki, upuść to, zapomnij o tym, w dwuszeregu, podaj robaka, marsz, niech George to zrobi, do szeregu, stare kopalnie soli, do roboty, zagubiony, odnaleziony, do środka, na zewnątrz. Polecenia, plany, sprawdzanie, majsterkowanie. Prawie to samo. — Zachichotał. — Prawie to samo.

Auberon, opierając dłonie na kolanach, obserwował, jak miniaturowe pojazdy opancerzone (kierowca i pojazd w jednej postaci i jeszcze antena radiowa) wtaczają się do środka i wytaczają na zewnątrz. Wyobrazić sobie wnętrze: nieustanna krzątanina w ciemnościach. Potem dostrzegł coś dziwnego, ale niewyraźnego, tak jakby fragment jego wizji tonął w ciemności lub w jasności. Wreszcie stało się to tak duże, że mógł to dostrzec wyraźnie. Rozejrzał się wokół siebie. Nie tyle coś widział, ile dostrzegł, że czegoś brakuje. Nie było Lilac.

— Teraz do góry albo na dół, u Królowej, to coś nowego — powiedział doktor.

— Tak, rozumiem — odezwał się Auberon, rozglądając się dookoła. Gdzie? Gdzie ona jest? Chociaż zdarzało się już, że przez długi czas jej nie widywał, to jednak był zawsze świadom jej obecności, zawsze czuł, że jest przy nim. Ale teraz odeszła.

— To bardzo ciekawe — powiedział doktor.

Auberon zauważył ją u stop wzgórza. Okrążała właśnie grupkę drzew stanowiących przedsionek lasów. Obejrzała się (widząc, że ją zauważył), popędziła przed siebie.

— Tak — powiedział Auberon, zostawiając doktora i ruszając za nią.

— W górę, u Królowej — powtórzył doktor. — Co to może być?

— Tak — raz jeszcze rzekł Auberon i pobiegł do miejsca, gdzie zniknęła Lilac. W jego sercu zagościł lęk. Nie widział jej, kiedy wszedł pomiędzy tamte drzewa. Nie miał pojęcia, którą drogą powinien dalej podążać i ogarnęła go panika: spojrzenie, które mu rzuciła, skręcając do lasu, było spojrzeniem uciekiniera. Słyszał głos nawołującego go dziadka. Ostrożnie stawiał kroki. Bukowy las, w którym się znalazł, miał gładką wyściółkę i kształt tak regularny, jak sala kolumnowa. Otwierał przed nim tuzin dróg, którymi mogła pobiec…

Zobaczył ją. Wyłoniła się zza drzewa. Szła bardzo spokojnie, trzymała nawet w dłoni coś, co wyglądało jak bukiecik fiołków, i rozglądała się, szukając jakby następnych kwiatków. Nie odwróciła się i nie spojrzała na niego, więc stał zakłopotany, wiedząc w głębi serca, że od niego uciekła, chociaż teraz nie zachowywała się jak uciekinier. Po chwili znowu zniknęła, zmyliła go tym bukietem. Stał w miejscu za długo o ułamek sekundy. Pognał do miejsca, gdzie zniknęła, wiedząc teraz, że odeszła na dobre, ale wołając: „Lilac, nie odchodź!” Lasy, w których zniknęła, odznaczały się bogactwem roślinności, były gęste i ciemne jak wnętrze kościoła. Nie ukazywały żadnych dróg. Błąkał się po nich na oślep, potykając się i kalecząc. Bardzo szybko znalazł się w tak głębokim lesie, jak nigdy dotąd, jak gdyby przeszedł przez drzwi, nie zauważając, że znajdują się za nimi schody wiodące do piwnicy, po czym spadł z tych schodów na złamanie karku.

— Nie — wołał zagubiony. — Nie odchodź! — wołał rozkazującym tonem, jakiego nigdy przedtem nie używał w stosunku do niej, jakiego nie musiał używać, tonem, jakiego nie mogłaby zlekceważyć. Ale nie usłyszał żadnej odpowiedzi.

— Nie odchodź — powtórzył łagodniej. Zagubiony w ciemnym lesie, odczuwał strach. Jego młodą duszę ogarnęło poczucie tak gwałtownego osierocenia, jakiego nawet nie uznałby za możliwe. — Nie odchodź, Lilac, proszę. Nie odchodź. Jesteś jedynym sekretem, jaki mam!

Starcy, olbrzymi, chłodni i nieporuszeni, bez niepokoju, ale z pewnym zainteresowaniem pochylali się jak drzewa nad małym człowieczkiem, który tak nagle i gwałtownie wbiegł pomiędzy nich. Opierając ręce na ogromnych kolanach, przyglądali się mu, o ile w ogóle mogli przyglądać się komuś lub czemuś tak przemijającemu. Jeden z nich przyłożył palec do ust. Patrzyli w milczeniu, jak potyka się o ich palec. Przystawiali wielkie dłonie do uszu i z chytrymi uśmieszkami podsłuchiwaczy upajali się żalem i płaczem, którego Lilac nie była w stanie usłyszeć.

Dwie piękne siostry

„Kochani rodzice — Auberon pisał te słowa w składanej sypialni, wystukując je z wysiłkiem na starej maszynie, którą tam znalazł — zima w Mieście to dopiero doświadczenie! Cieszę się, że nie będzie trwała wiecznie. Chociaż dzisiaj temperatura wynosi minus dwadzieścia pięć stopni, a wczoraj znowu padał śnieg. U was jest pewno gorzej (ha, ha!)”. — Przerwał na chwilę, wystukawszy starannie ten wykrzyknik z pojedynczego cudzysłowu i kropki. — „Byłem już dwa razy u pana Petty, to prawnik dziadka, jak wiecie, i był tak uprzejmy, że dał mi jeszcze jedną zaliczkę na poczet spadku. Nie jest tego dużo i nie potrafię powiedzieć, kiedy ta zakichana sprawa zostanie wreszcie wyjaśniona. Ale jestem pewny, że wszystko pójdzie dobrze”. — Nie był pewny, był wściekły. Krzyczał na bezduszną sekretarkę pana Petty i o mały włos zgniótłby czek i cisnął w nią tym papierem. Ale osoba wystukująca ten list, przygryzająca język i szukająca liter napiętymi palcami, nie czyniła takich wyznań. Wszystko było w porządku w Edgewood i tutaj też wszystko było w porządku. Zaczął od nowego akapitu. — „Zniszczyłem już prawie buty, w których tu przyjechałem. Te miejskie ulice! Jak wiecie, wszystko jest tutaj bardzo drogie i kiepskiej jakości. Czy moglibyście przysłać mi moje sznurowane buty, te, które stoją w mojej szafie? Nie są zbyt eleganckie, ale większość czasu będę przecież pracował tutaj na farmie. Teraz w zimie jest dużo pracy, trzeba sprzątać, karmić zwierzęta i tak dalej. George wygląda śmiesznie w swoich kaloszach. Ale był dla mnie bardzo dobry i doceniam to, nawet jeśli wychodzą mi pęcherze. I mieszkają tu także inni mili ludzie”. — Przerwał, jak gdyby stanął na skraju przepaści, jego palec zawisł nad literą „S”. Taśma maszyny była brązowa i stara, blade literki, jakby pijane, nie potrafiły trzymać się linii. Ale Auberon nie chciał, żeby Smoky widział jego charakter pisma. Jego szkolna kaligrafia popsuła się, ostatnio pisywał długopisami i podobnymi przyborami. Co napisać o Sylvie? — „Są wśród nich” — Przebiegł w myślach wszystkich lokatorów Old Law Farm. Żałował, że w ogóle poruszył ten temat. — „dwie siostry z Puerto Rico, bardzo piękne”. — Po co to, do diabła, zrobił? Stare nawyki tajnego agenta. Lepiej nic nie pisać. Oparł się, nie mając ochoty pisać dalej. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi składanej sypialni. Wyciągnął kartkę z maszyny, skończy później (nigdy tego nie zrobi), i podszedł do drzwi — jego długim nogom wystarczyły dwa kroki — żeby wpuścić do środka dwie piękne siostry z Puerto Rico, stopione w jedną, która cała należała do niego.

Ale na progu stał George Mouse (Auberon nauczy się wkrótce nie mylić Sylvie z nikim innym, ponieważ zamiast pukać, zawsze skrobała w drzwi paznokciami jak małe zwierzątko). George zarzucił na ramiona stare futro, a na głowie miał staromodny damski kapelusz. Dźwigał dwie torby na zakupy.

— Nie ma Sylvie? — spytał.

— Nie, wyszła.

Wykorzystując wszystkie umiejętności, które leżały w jego skrytej naturze, Auberon zdołał uniknąć spotkania z George’em w jego własnym domu przez cały tydzień, wchodząc i wychodząc z przezornością i szybkością myszy. Ale w końcu kuzyn zjawił się tutaj. Auberon nigdy nie czuł się tak zmieszany i nie doświadczył strasznego uczucia człowieka, którego przyłapano na gorącym uczynku. Nigdy nie odniósł też okropnego wrażenia, że cokolwiek powie, nie zmniejszy to ciężaru krzywdy i czyjegoś poczucia odtrącenia; i że obojętnie, czy przybierze poważny, czy lekki ton, i tak nie uśmierzy bólu.