Выбрать главу

Podstawowa myśl alchemików, na przykład, jajko filozoficzne, wewnątrz którego miała się odbywać przemiana metali nieszlachetnych w złoto — czy to nie był mikrokosmos, mały świat? Gdy w księgach czarnej magii wspomniano, że dzieło należy rozpocząć w znaku Wodnika, a zakończyć je w znaku Skorpiona, to nie chodziło o znaki zodiaku pojawiające się na niebie, ale pojawiające się we wszechświecie samego jajka, mającego kształt świata, zawierającego świat. Dzieło nie było niczym innym jak Genesis; Czerwony Człowiek i Biała Dama, kiedy się pojawili, mikroskopijni w jajku, stanowili duszę samego filozofa jako przedmiot jego myśli, będący sam w sobie wytworem jego duszy, i tak dalej, regressus ad infinitum. I sztuka pamięci: czy nie wprowadzała wszechmocnych kręgów niebios w obręb skończonego wnętrza jej, Hawksquill, czaszki? I czy ten kosmiczny silnik, mieszczący się w jej wnętrzu, nie mógł porządkować pamięci, a także jej postrzegania rzeczy ziemskich, niebiańskich i nieskończonych? Czy serdeczny śmiech Bruna, gdy zrozumiał, że Kopernik odwrócił zasady rządzące wszechświatem, nie był wyrazem radości z potwierdzenia własnej wiedzy, że umysł, znajdujący się w centrum wszystkiego, zawiera wszystko, czego centrum stanowi? Jeśli Ziemia, dawne centrum, miała się teraz obracać gdzieś w połowie drogi między centrum a resztą wszechświata, a Słońce, które poprzednio krążyło wokół niej, było teraz centrum, to wtedy pół obrotu, jak to we wstędze Möbiusa, zostało rzucone na pasmo gwiazd. Co się wówczas stało ze starym obwodem? Było to wprost niewyobrażalne: wszechświat rozrósł się w nieskończoność, w koło, którego umysł, centrum, znajdowało się wszędzie, a obwodu nie było wcale. Oszukańcze lusterko nieskończoności zostało rozbite w drobny mak, śmiał się Bruno, gwieździste królestwa stały się bransoletką na ręce, wykładaną klejnotami.

Ale to wszystko stara historia. Każdy uczeń (w tych szkołach, w których kształciła się Hawksquill) wiedział, że małe światy są wielkie. Gdyby te karty znalazły się w jej ręku, to bez wątpienia szybko by się dowiedziała, jakie światy miały one ujawnić. Nie miała natomiast całkowitej pewności, czy ona sama po nich podróżowała. Ale czy te karty były tymi samymi kartami, które jej dziadek odnalazł, a potem utracił? I czy były to również te karty, w których miał się znajdować Russell Eigenblick, zgodnie z jego własnymi słowami? Zbieg okoliczności o tej wadze nie wydawał się Hawksquill całkowicie nieprawdopodobny, jednak w jej wszechświecie nie było miejsca na przypadki. Ale nie miała pojęcia, jak szukać kart, jak się dowiedzieć. Ta aleja wydawała jej się w tej chwili ślepa i postanowiła nie podążać nią dalej. Eigenblick nie był wyznania rzymskokatolickiego, a różokrzyżowcy, jak wszyscy wiedzieli, byli tajnym stowarzyszeniem — a kimkolwiek jest Russell Eigenblick, z pewnością ujawnia swoje istnienie.

— Do diabła z tym — zamruczała pod nosem, kiedy zadźwięczał dzwonek u drzwi.

Spojrzała na zegarek. Kamienna Pokojówka jeszcze spała, chociaż dzień był już prawie tak ciemny jak noc. Hawksquill wyszła do holu, wzięła ze stojaka ciężką laskę i otworzyła drzwi. Przestraszyła się w pierwszej chwili, widząc ciemną postać na progu, odzianą w płaszcz i kapelusz z szerokim rondem.

— „Skrzydlaty Posłaniec” do usług — powiedział osobnik. — Dzień dobry pani.

— Dzień dobry, Fred — odparła. — Przestraszyłeś mnie. Po raz pierwszy zrozumiała znaczenie wyrazu „zjawa”. — Wejdź, wejdź.

Wszedł tylko do holu, ponieważ ociekał wodą. Stał tak i czekał, aż Hawksquill przyniesie mu pełny kieliszek whisky.

— Ponure dni — odezwał się, biorąc kieliszek.

— Dni świętej Łucji — powiedziała Hawksquill. — Najciemniejsze ze wszystkich.

Zachichotał, wiedząc doskonale, że zdaje sobie sprawę, iż ma na myśli coś więcej niż tylko pogodę. Jednym haustem opróżnił kieliszek i z torby okrytej folią wyjął zaadresowaną do niej kopertę. Nie było nazwiska nadawcy. Złożyła podpis w księdze Freda.

— Niedobry dzień na pracę — stwierdziła. — Nie zostaniesz na chwilę? W kominku jest napalone.

— Gdybym został na chwilę — odparł Fred Savage, przechylając się w jedną stronę — zostałbym na godzinę — przechylił się w drugą stronę, a deszcz skapywał mu z kapelusza. — Tak by to było. — Wyprostował się i pożegnał ukłonem.

Nie było człowieka bardziej sumiennego niż Fred, kiedy pracował, co nie zdarzało się często. Hawksquill zamknęła za nim drzwi (myśląc o tym, jak jego ciemna postać przedziera się przez Miasto skąpane w deszczu), po czym wróciła do salonu.

Gruba koperta zawierała plik nowych banknotów o wysokich nominałach i krótką notatkę napisaną na papierze firmowym Klubu Strzeleckiego: „Uzgodniona zapłata za sprawę R.E. Czy doszłaś do jakichś wniosków?”. Nie było żadnego podpisu.

Rzuciła karteczkę na otwarty tom Bruna, który studiowała, i podeszła do kominka, przeliczając swoją wysoką, aczkolwiek jeszcze niezasłużoną wypłatę, kiedy w jej świadomości pojawiła się mętna konkluzja. Podeszła do stołu, zapaliła jasne światło i spojrzała uważnie na notatkę na marginesie, która spowodowała długi tok myśli, przerwany przez wiadomość od klubu. Pochyłe pismo słynie ze swej czytelności, ale tu i ówdzie mogą pojawić się litery, które, jeśli są napisane pośpiesznie, budzą niejasności. A jednak kiedy przyjrzała się uważnie pismu, nie miała wątpliwości, że to, co wzięła początkowo za „powrót R.C.” brzmiało w istocie: „powrót R.E.” Gdzie, u diabła, znajdują się te karty?

Geografia

Kiedy Nora Cloud postarzała się, ci, którzy ją otaczali, odnosili wrażenie, że stała się duża i masywna. Jej samej również zdawało się, że robi się coraz większa, chociaż nie przybierała na wadze. Kiedy jej wiek zbliżał się do trzech cyferek i poruszała się powoli po Edgewood, wspierając swoje wiekowe ciało na dwóch laskach, to zdawało się, iż przygarbienie sylwetki nie wynika ze starości, ale z potrzeby dopasowania się do wąskich korytarzy domu.

Zeszła z ostrożnością czworonoga ze swego pokoju do pokoju muzycznego, gdzie pod mosiężną lampą z zielonym, szklanym abażurem czekały na nią karty spoczywające w woreczku i pudełku i gdzie również czekała na nią Sophie — jej uczennica od dobrych kilkunastu lat.

Cloud opadła na krzesło, jej laski i kości w kolanach trzaskały głośno. Zapaliła brązowego papierosa i ulokowała go w popielniczce. Dym z papierosa unosił się jak wstęga i wił jak myśl.

— Jakie pytanie? — spytała.

— Tak jak wczoraj — odparła Sophie. — Po prostu kontynuujemy.

— Nie ma pytania — powiedziała Cloud. — W porządku.

Obie zamilkły — moment cichej modlitwy. Cloud była uradowana i zdziwiona, dowiedziawszy się, że Smoky tak to nazwał. Moment na rozważenie pytania, albo i nie, tak jak dzisiaj. Sophie, zakrywszy oczy smukłą, delikatną dłonią, nie myślała o żadnej konkretnej sprawie. Rozmyślała o kartach, spoczywających w woreczku i pudełku. Nie myślała o nich jednostkowo, jako o odrębnych kawałkach papieru, nie potrafiłaby już tak o nich myśleć, nawet gdyby chciała. Nie myślała też o nich jak o ideach, osobach, miejscach, rzeczach. Dla niej karty stanowiły jedną całość, jak opowiadanie albo wnętrze, coś utworzonego z przestrzeni i czasu, długie i obszerne, albo zwarte, powiązane, wymiarowe, zawsze przynoszące coś nowego.