— Auuu — ziewnęła, zadowolona z własnej dobroci, i wyślizgnęła się z łóżka.
Przeklinając straszliwie, ale po cichu, usiadła na sedesie w ubikacji, starając się, żeby jej ciało nie dotknęło lodowatej klapy. Następnie, krzątając się szybciutko i szczękając zębami, wyłowiła swoje rzeczy i ubrała się. Ręce drżały jej z zimna i z pośpiechu, kiedy zapinała guziki.
Twarde życie, myślała z przyjemnością, schodząc zejściem przeciwpożarowym, wdychając mgliste powietrze i nakładając ogrodowe rękawice, twarde życie, życie parobka. Zeszła na dół. Za drzwiami sieni, sąsiadującej z kuchnią George’a, znajdował się worek z przebranymi odpadkami dla kóz, należało tylko zmieszać je z paszą. Zarzuciła worek na ramię i poczłapała przez podwórko do siedziby kóz. Słyszała ich poruszenie.
— Cześć, zwierzaki — powiedziała. Kozy: Punchita i Nuni, Blanca i Negrita, Guapo i La Grani oraz wszystkie bezimienne (George nigdy nie nadawał im imion, a pomysłowość Sylvie nie objęła jeszcze dwóch czy trzech, oczywiście wszystkie muszą mieć imiona, ale odpowiednie) podniosły łby, zatupotały na linoleum i zabeczały. Zapach ich mieszkania był bardzo intensywny. Sylvie zastanawiała się, czy nie zapamiętała tego zapachu z dzieciństwa, bo wcale jej nie drażnił.
Zabrała się do karmienia kóz. Nasypała na oko trochę ziarna i odpadków do koryta i wymieszała je starannie, jak gdyby przygotowywała kleik dla dziecka. Przemawiała przy tym do kóz, na równi krytykując wady i chwaląc zalety, ale specjalne uczucia rezerwowała dla czarnego maleństwa i najstarszej ze stada: La Grani, która istotnie była babunią: pozostały z niej jedynie skóra i kości. Sylvie oparła się następnie o futrynę drzwi do łazienki, założyła ręce i patrzyła, jak zwierzęta przeżuwają, poruszając na boki szczękami, podnoszą głowy, żeby na nią spojrzeć, i znowu pochylają je nad śniadaniem.
Światło poranka zaczęło wnikać do mieszkania. Ożywiły się kwiaty na papierowych tapetach i nawet te na linoleum — zaniedbane klomby, które z roku na rok stawały się coraz bledsze, skryte pod brudem pomimo wysiłków Browniego, który nocami zamiatał i zmywał podłogę.
Ziewnęła szeroko.
— Dlaczego te zwierzaki tak wcześnie wstają? Wstają i jedzą, ha — stwierdziła. — Tępota.
Kiedy przygotowywała się do dojenia, pomyślała: „Do czego też skłania mnie miłość” i zamyśliła się na chwilę. Stanęła bez ruchu, czując, jak nagle ciepło wypełnia jej serce i żyły. Nigdy przedtem nie nazwała tym słowem swoich uczuć do Auberona. Miłość, powtórzyła do siebie, tak, znowu to czuje, to słowo działa jak łyk rumu. Do George’a — kumpla na całe życie bez względu, co się stanie, człowieka, który przygarnął ją, kiedy nie miała dokąd pójść — żywiła głęboką wdzięczność i wiele innych poplątanych uczuć, w większości dobrych. Ale nigdy nie ogarniało jej takie ciepło, płomień, w którego sercu ukryty był klejnot: słowo „miłość”. Roześmiała się. Miłość. Przyjemnie być zakochanym. Miłość skłoniła ją do włożenia płaszcza i brązowych rękawic, miłość przywiodła ją do kóz i rozgrzała jej dłonie wciśnięte pod pachy, żeby mogły dotknąć kozich wymion.
— Okay, okay, spokojnie — przemawiała łagodnie do zwierząt i do miłości ukrytej w pracy. — Spokojnie, już idę. — Pogładziła wymiona Punchity. — Hej, ale nabrzmiałe cycki.
Pracowała, myśląc o Auberonie śpiącym w łóżku i George’u, również pogrążonym we śnie. Tylko ona była na nogach, nikomu nieznana. Znaleziona pod krzakiem: podrzutek. Ocalona przed Miastem, ukryta w tych murach i zmuszona do pracy. W książkach podrzutek zawsze okazuje się jakąś dobrze urodzoną osobą, którą uznano za zmarłą lub coś w tym rodzaju, księżniczką, której nikt nie znał. Księżniczka: George zawsze tak ją nazywał. Cześć, księżniczko. Zaginiona księżniczka, na którą rzucono urok i odebrano jej pamięć o tym, że jest księżniczką, dziewczyna do kóz, ale gdyby ktoś zdarł z niej ten roboczy ubiór, to ukazałby się znak, klejnot, znamię, srebrny pierścionek, wszyscy byliby zdumieni, śmialiby się. Strumienie mleka uderzały o kankę i z sykiem roztapiały się w pianie: lewa, prawa, lewa, prawa. To ją uspokajało i wprawiało w stan zamroczenia. I potem przybywa do swojego królestwa, po przepracowaniu tylu lat: wdzięczna za skromne schronienie i sama skromna, ponieważ znalazła tam prawdziwą miłość, więc wszyscy mężczyźni będą wolni i dostaną złoto. I rękę księżniczki. Oparła głowę o miękki i ciepły bok Punchity. Jej myśli zamieniały się w mleko, w wilgotne liście, małe zwierzątka, skorupy ślimaków, stopy faunów.
— To ci księżniczka — powiedziała Punchita. — Dużo pracy.
— Co powiedziałaś? — spytała Sylvie, podnosząc głowę, ale Punchita tylko zwróciła na nią swą podłużną twarz i dalej żuła wieczną gumę.
Dom Browniego
Sophie wyszła na podwórko z kanką świeżego mleka i dopiero co zniesionym brązowym jajkiem, wyjętym spod kury, która rozsiadła się na rozwalonej sofie stojącej w mieszkaniu kóz. Przecięła poletko warzywne, kierując się do budynku po drugiej stronie domu porośniętego dzikim winem. Miał on wysokie, zaślepione okna, z których wyzierał smutek, i schody, które nie prowadziły do żadnych drzwi. Pod schodami znajdowało się małe wilgotne przejście wiodące do piwnicy. Do drzwi wejściowych i okien przybito gwoździami niejednolite płyty i szare listewki. Można było zerknąć do środka, lecz i tak wszystko spowijały ciemności. Kiedy Sylvie zbliżyła się, z piwnicy wyroiło się kilkanaście miauczących kotów — część kocich oddziałów na farmie. Georgie mawiał czasami, że na farmie uprawia się tylko cegły i hoduje koty. Wielki, jednooki zbir o płaskiej głowie był tu królem. Nie raczył się pojawić, ale wychynęła łaciata, delikatna kotka, która ostatnim razem była w zaawansowanej ciąży. Teraz jednak nie: chuda, zmizerowana, miała sflaczały brzuch i wielkie, różowe sutki.
— Masz kociaki, co? — powiedziała Sylvie z przyganą. — I nikt nie wie, co? Ty! — Pogłaskała ją i nalała im mleka, po czym przykucając, zerknęła do środka między listewkami. — Szkoda, że nic nie widać — powiedziała. — Kociaki.
Koty kręciły się koło niej przez jakiś czas, kiedy zaglądała do środka, ale widziała jedynie parę wielkich, żółtych oczu: może kociego króla? Może Browniego?
— Cześć, Brownie — odezwała się, ponieważ wiedziała, że jest to również dom Browniego, chociaż nikt go tu nigdy nie widział.
— Zostaw go w spokoju — powtarzał George. — Nic mu nie jest.
Ale Sylvie zawsze się z nim witała. Zamknęła kankę z mlekiem, do połowy opróżnioną i razem z jajkiem postawiła ją na półce w piwnicy.
— W porządku, Brownie, już sobie idę — powiedziała. — Dzięki.
Był to w pewnym sensie podstęp, ponieważ nadal czekała, mając nadzieję, że uda jej się coś zobaczyć. Pojawił się następny kot. Wówczas wstała i przeciągając się, ruszyła z powrotem do składanej sypialni. Na farmę zawitał mglisty i wilgotny poranek, ale nie było już tak zimno. Zatrzymała się na chwilę na środku miejskiego ogrodu, otoczonego wysokim murem. Ogarnęło ją słodkie uczucie szczęścia. Księżniczka. Akurat. Pod brudnym przyodziewkiem dziewczyny od kóz miała tylko wczorajszą bieliznę. Będzie musiała się rozejrzeć za jakąś pracą, coś zaplanować, zrobić ze swoim życiem. Ale w tej chwili była zakochana i szczęśliwa, wykonała to, co do niej należało, i miała wrażenie, że wcale nie musi nigdzie iść ani nic robić, a jej historia i tak będzie się szczęśliwie toczyć dalej. I tak bez końca. Wiedziała teraz, że jest to niekończąca się opowieść, w większym stopniu niż jakakolwiek bajka dla dzieci, bardziej nieskończona niż Inny świat z wszystkimi komplikacjami fabuły. Nieskończona. Jakimś sposobem. Sylvie kroczyła po farmie poklepując się, wdychając powietrze, w którym unosiły się wyziewy zwierząt i roślin, i uśmiechając się. Brownie, ukryty w głębi swego domu, patrzył na Sylvie i również się uśmiechał. Długimi rękoma zdjął bezgłośnie kankę mleka i jajko z półki, na której zostawiła je Sylvie. Zabrał pożywienie do domu, wypił mleko, wyssał jajko, z całego serca błogosławił swoją królową.