— W pewnym sensie tak.
W dziwny sposób reagowała na wszystko, co mówił, jakby pewne rzeczy słyszała po raz pierwszy.
— Czy jesteś religijny?
Obawiał się tego pytania.
— Cóż… — zaczął.
— Nie uważasz, że to kobiety mają tendencję do większej pobożności?
— Przypuszczam, że tak. Tam, gdzie się wychowywałem, nikt nie przykładał do tego większej wagi.
— Moja matka i ja odczuwałyśmy to silniej niż ojciec czy bracia. Choć to oni cierpieli bardziej z tego powodu niż my.
Nie miał na to żadnej odpowiedzi i nie wiedział, czy przygląda mu się bacznie w oczekiwaniu na nią, czy po prostu ma słaby wzrok.
— To tak jak mój bratanek, doktor Drinkwater, oczywiście są jeszcze zwierzęta, którym poświęca wiele uwagi. Bardzo wiele uwagi. Cała reszta zdaje się przepływać obok niego.
— Taki panteista?
— O, nie. Nie jest aż tak głupi. To po prostu wydaje się — tu podniosła w powietrze papierosa — przepływać obok niego. Aha, i kogóż tu mamy?
Przy bramie pojawiła się jakaś kobieta na rowerze, w wielkim kapeluszu z szerokim rondem. Ubrana była w bluzkę we wzory, tak jak Cloud, ale bardziej osobliwą, i w szerokie dżinsy. Niezręcznie zeskoczyła z siodełka i wyjęła z koszyka drewniane wiaderko. Kiedy odsunęła z czoła kapelusz, Smoky rozpoznał panią Drinkwater. Podeszła i ciężko przysiadła na schodach.
— Cloud — odezwała się — nigdy więcej nie poproszę cię o radę w kwestii zbierania jagód.
— Pan Barnable — rzuciła wesoło Cloud — rozprawiał ze mną o religii.
— Cloud — ciągnęła ponuro pani Drinkwater, drapiąc się po pięcie, tuż nad trampkiem postrzępionym przy dużym palcu — Cloud, zgubiłam się.
— Masz pełne wiaderko.
— Zgubiłam drogę. To wiaderko, psiakrew, napełniłam w dziesięć minut.
— No, cóż. Masz ci los!
— Nie powiedziałaś, że się zgubię.
— Nie zapytałam.
Nastąpiło milczenie. Cloud paliła papierosa. Pani Drinkwater sennie drapała piętę. Smoky (nie mając pani Drinkwater za złe, że go nie powitała; prawdę mówiąc, nie zwrócił na to uwagi — to skutek dorastania w anonimowości) miał trochę czasu, by zastanowić się, dlaczego Cloud nie powiedziała: „Nie zapytałaś”.
— W sprawie religii — mruknęła pani Drinkwater — pogadaj z Auberonem.
— Aha, o to chodzi. Człowiek bez religii.
Zwróciła się do Smoky’ego:
— Mój starszy brat.
— To wszystko, o czym myśli — powiedziała pani Drinkwater.
— Tak — stwierdziła w zamyśleniu Cloud — tak. Tak to jest, sama wiesz.
— Czy jesteś religijny? — spytała Smoky’ego pani Drinkwater.
— Nie jest — wtrąciła się Cloud, — ale August oczywiście był.
— Nie miałem religijnego dzieciństwa — oświadczył Smoky, wykrzywiając twarz. — Przypuszczam, że byłem niejako politeistą.
— Co takiego? — zdziwiła się pani Drinkwater.
— Panteon. Otrzymałem klasyczne wykształcenie.
— Gdzieś trzeba zacząć — odparła, wybierając z wiaderka pełnego jagód liście i małe robaczki. — To powinna być prawie ostatnia z tych obrzydliwości. Jutro pierwszy dzień lata, na szczęście.
— Mój brat August — zabrała głos Cloud — dziadek Alice, był chyba religijny. Odszedł. Częściowo nieznany.
— Misjonarz? — zapytał Smoky.
— Hm, tak — odpowiedziała Cloud, ponownie zaskoczona takim myśleniem. — Może tak.
— Na pewno już się ubrały — stwierdziła pani Drinkwater. — Może wejdziemy?
Wymyślona sypialnia
Osłonowe drzwi były stare i potężne, ich drewniane obramowanie popękało nieco od letniego ciepła, a sama osłona była u dołu poszarpana: popychało ją bezmyślnie kilka pokoleń dzieci. Kiedy Smoky pociągnął za porcelanową rączkę, zaskrzypiała zardzewiała sprężyna. Przekroczył próg. Już był w środku.
Przedsionek, wysoki i lśniący, pachniał chłodnym powietrzem nocy, ogniem minionej zimy, woreczkami z lawendą zawieszonymi w bieliźniarkach o mosiężnych gałkach. Czym jeszcze? Osłona zamknęła się za nim z trzaskiem, a czerwcowy dzień wrzucił do wewnątrz wosk, światło słoneczne i przemieszane pory roku. Tuż przed nim wyrosły schody, skręcające półkolem na piętro. Na pierwszym podeście, w świetle okna zwieńczonego ostrym łukiem, stała jego narzeczona, bosa, w połatanych dżinsach. Tuż za nią chowała się Sophie — już starsza o rok, ale wciąż nie dorównująca wzrostem siostrze — w cienkiej, białej sukience; jej palce zdobiły liczne pierścionki.
— Cześć — odezwała się Daily Alice.
— Cześć — odpowiedział Smoky.
— Zabierz Smoky’ego na górę — poleciła pani Drinkwater. — Ulokujemy go w wymyślonej sypialni. Jestem pewna, że chce się odświeżyć.
Poklepała go po ramieniu, a on postawił stopę na pierwszym stopniu. Po latach często zastanawiał się, czasem leniwie, czasem w cierpieniu, czy od chwili, gdy wszedł do tego domu, kiedykolwiek naprawdę go opuścił. Teraz jednak wspinał się w jej kierunku, a ona szalała ze szczęścia — w końcu dotarł do niej po długiej i wyjątkowo niezwykłej podróży, a ona mogła powitać go czekoladowymi oczami pełnymi obietnic (prawdopodobnie był to jedyny cel tej wędrówki — jego obecne szczęście, prawdziwe, sprawiające mu dużo radości), wziąć jego plecak i poprowadzić za rękę do chłodnych, górnych pomieszczeń budynku.
— Chciałbym się umyć — powiedział, trochę zasapany.
Dziewczyna pochyliła wielką głowę do jego ucha i szepnęła:
— Wyliżę cię do czysta, jak kot.
Sophie zachichotała z tyłu.
— Hol — poinformowała Alice, przesuwając dłonią po boazerii.
Lekko stukała we wszystkie napotkane po drodze szklane klamki.
— To pokój mamy i taty. Gabinet ojca, pssst. To mój pokój, widzisz?
Zajrzał do środka i zobaczył w wysokim lustrze swoje odbicie.
— Wymyślony gabinet. Stare planetarium, tymi schodami w górę. Skręć w lewo, potem znów w lewo.
Korytarz wydawał się koncentryczny i Smoky zastanawiał się, w jaki sposób te wszystkie pokoje mogły z niego wyrastać.
— Tutaj — oznajmiła Alice.
Trudno było określić kształt pokoju: w jednym rogu sufit opadał stromo ku podłodze, dzięki czemu jeden koniec pomieszczenia zdawał się niższy; okna również były mniejsze; pokój wydawał się większy niż w rzeczywistości lub był mniejszy, niż się zdawało — Smoky nie mógł się zdecydować. Alice rzuciła jego plecak na łóżko: wąskie, rozłożone na lato i przykryte cętkowaną narzutą.
— Łazienka jest na dole, w korytarzu — powiedziała. — Sophie, napuść wody.
— Czy jest tam prysznic? — zapytał, widząc oczyma wyobraźni zanurzenie się w zimnej wodzie.
— Nie — oświadczyła Sophie. — Mamy zamiar zmodernizować kanalizację, ale nie możemy jej znaleźć.
— Sophie.
Sophie zatrzasnęła za sobą drzwi.
W pierwszej chwili chciała posmakować pot, który lśnił na jego szyi i drobnym obojczyku; potem on postanowił odwiązać poły jej koszuli, zasupłane pod piersiami; potem, tak bardzo niecierpliwi, zapomnieli, czyja przyszła kolej, i spierali się po cichu, zawzięcie, jak piraci dzielący skarb, długo poszukiwany, długo wyobrażany, długo trzymany w ukryciu.
W ogrodzie otoczonym murem
W południe jedli samotnie kanapki jabłkowe z masłem orzechowym, siedząc w ogrodzie otoczonym murem na tylnym froncie domu.