Tajny agent
Będąc już w środku, Auberon zdjął nakrętkę z wiecznego pióra, jeszcze nim usiadł przy stole (jednak przedtem dobrze zamknął drzwi na haczyk). Wyjął z szuflady wyposażony w maleńki zamek dziennik z imitacji skóry, przeznaczony na pięć lat, ale pochodzący z jakichś innych pięciu lat, i otworzył go kluczykiem, który wyjął z kieszeni. Przewertował dziennik, odnalazł stronicę z dawno minionego marca, na której nic nie zanotowano, i napisał: „A jednak to działa”.
Miał na myśli stare planetarium pod dachem domu, przez którego okrągłe okienko wyglądał, gdy przelatywał bocian z Lilac i panią Underhill na grzbiecie. Wszyscy mówili, że mechanizm poruszający planety w tym antycznym urządzeniu jest pokryty grubą warstwą kurzu i nie działa od lat. Auberon sam wypróbował kółka zębate i dźwignie i rzeczywiście nie mógł ich poruszyć. A jednak działały. Jego niejasne odczucie, że planety, słońce i księżyc podczas jednej z wizyt znajdowały się w innym miejscu niż w czasie poprzedniej, zostało potwierdzone dzięki dokładnym badaniom, które przeprowadził. To działa, był tego pewien. Albo prawie pewien.
Nie obchodziło go w tej chwili, dlaczego wszyscy go okłamywali. Chciał tylko znaleźć coś na nich: dowód, że planetarium działa. Pragnął też dowieść (było to o wiele trudniejsze, ale ciągle gromadził materiał dowodowy), że wszyscy doskonale wiedzieli, iż ono działa, i nie chcieli, żeby się o tym dowiedział.
Zerknął na zdanie, które napisał, żałując, że nie ma nic więcej do dodania, powoli zamknął dziennik na klucz i schował go do szuflady w stole.
Jakie by tu wymyślić pytanie, co powiedzieć, na pozór od niechcenia, przy obiedzie, żeby sprowokować kogoś z nich — może cioteczną babkę, nie, zbyt dobrze opanowała sztukę przemilczania, wyspecjalizowała się w robieniu zdziwionej i zakłopotanej miny, lepiej matkę albo ojca, chociaż wiele razy Auberon zastanawiał się, czy jego ojciec nie jest przypadkiem tak samo z tego wyłączony jak on — do nieumyślnego przyznania się. Gdy miska z ziemniakami będzie krążyć wokół stołu, może powiedzieć: „Powoli, ale pewnie, jak planety w starym planetarium” i obserwować ich twarze… Nie, to zbyt bezczelne, zbyt bezpośrednie. W każdym razie ciekawe, co będzie na kolację.
Letni domek, w którym przebywał, nie zmienił się wiele od czasu, gdy mieszkał tu i umarł jego imiennik. Nikt nie miał pojęcia, co zrobić z pudłami i teczkami pełnymi zdjęć, ani też nie był w stanie naruszać starannego porządku, w jakim zostały poukładane. Tak więc załatano tylko dziury w dachu i uszczelniono okna. I tak już zostało. Obraz domu pojawiał się niekiedy w ich umysłach, szczególnie doktora i Cloud. Rozmyślali o zamkniętej tam przeszłości, ale nikt nie znalazł czasu, żeby odpieczętować dom, i kiedy Auberon przejął go na własność, nikt się nie sprzeciwiał.
Była to teraz jego kwatera główna. Przechowywał tu wszystkie rzeczy niezbędne do prowadzenia śledztwa: szkło powiększające (w istocie własność starego Auberona), calówkę i zwijaną miarę, ostatnie wydanie Architektury domów wiejskich i dziennik z własnymi zapiskami. Znajdowały się tam również wszystkie zdjęcia zrobione przez starego Auberona, których Auberon młodszy nie zaczął jeszcze przeglądać; zdjęcia, które spowodują, że zakończy poszukiwania, tak jak jego poprzednicy, gdyż dostarczą w nadmiarze niejasnych dowodów.
Już i tak zastanawiał się, czy jego badania planetarium nie są jednak głupie i czy próba ze sznurkiem i znaczkami, które porobił ołówkiem, nie może prowadzić do innych wniosków. Ślepa uliczka z ustawionymi wzdłuż niej milczącymi sfinksami, tak jak wzdłuż innych uliczek, którymi podążał. Przestał się huśtać na starym krześle i gryźć energicznie końcówkę pióra. Zapadał wieczór. Żaden wieczór w tym miesiącu nie wydawał się tak przytłaczający jak ten, chociaż w wieku dziewięciu lat Auberon nie wiązał jeszcze swojego przygnębienia z konkretnym dniem czy godziną ani nie określał go tym słowem. Odczuwał tylko, jak trudno być tajnym agentem, udawać kogoś innego przed własną rodziną i tak się maskować, żeby bez wypytywania (to by go od razu zdradziło) wyjawili prawdę w jego obecności, nie mając powodu wątpić, że jest już wtajemniczony.
Wrony, kracząc, odleciały do lasu. Głos, który dziwnie się roznosił z wiatrem po całym parku, wołał go na kolację. Słysząc długie, melancholijne samogłoski swojego imienia, natychmiast poczuł smutek i głód.
Cierpliwość się wyczerpała
Lilac, w innym miejscu, ujrzała zachód słońca.
— Zachwycające! — powiedziała pani Underhill. — I przerażające. Czy twoje serce nie bije żywiej na ten widok?
— Ale to wszystko jest zrobione z chmur — zauważyła Lilac.
— Cicho! Sza, kochanie! — przestrzegła ją pani Underhill. — Możesz zranić czyjeś uczucia.
Należałoby raczej powiedzieć „zrobione z zachodu słońca”: tysiąc prążkowanych namiotów wojennych, spowitych dymami z pomarańczowych ognisk i tak samo prążkowanych, falujących proporców w kolorach zachodzącego słońca; ciemna linia bojowa piechoty lub konnicy, a może obu, którą podkreślał srebrzysty błysk broni; jasne płaszcze kapitanów i ciemnoszare strzelców, ustawionych w szeregu pod ich rozkazami naprzeciw czerwieniejących barykad. A może była to ogromna flotylla galeonów, uzbrojonych i gotowych do żeglugi?
— Tysiąc lat — powiedziała ponuro pani Underhill. — Klęski, odwroty, działania na tyłach. Ale nadszedł już kres. Wkrótce… — Trzymała guzowatą laskę pod pachą jak dowódca buławę, wysoko zadarła podbródek. — Widzisz? — zapytała. — Tam! Czy nie jest odważny?
Postać, dźwigająca na swych barkach broń i obciążona olbrzymią odpowiedzialnością, spacerowała po rufie statku albo dokonywała obchodu posterunków. Wiatr rozwiewał białe bokobrody mężczyzny, długie niemal do stóp. Generalissimus w całej okazałości. W jednej dłoni dzierżył buławę i właśnie w tym momencie światło zachodzącego słońca padło pod innym kątem, a koniec buławy zapłonął. Dowódca wskazał buławą w kierunku miejsca, gdzie powinny znajdować się zapłony w armatach, jeżeli były to armaty, ale po chwili zmienił zdanie. Opuścił buławę, jej blask zgasł. Zza szerokiego paska wyjął mapę, rozłożył ją i przez jakiś czas studiował z bliska jak krótkowidz, następnie złożył z powrotem, schował na miejsce i ciężkim krokiem ponownie ruszył na obchód.
— Kości zostały rzucone — stwierdziła pani Underhill. — Nie ma odwrotu. Cierpliwość się wyczerpała.
— Przepraszam, że przerwę — wtrąciła bocianica głosem zdyszanym z wysiłku — ale to dla mnie za duża wysokość.
— Przepraszam — powiedziała pani Underhill. — Zadanie wykonane.
— Bociany — zauważył zasapany ptak — mają zwyczaj przysiadać co jedną milę, mniej więcej.
— Tylko nie siadaj — ostrzegła Lilac. — Od razu w tym zatoniesz.
— Zatem na dół — rozkazała pani Underhill.