Выбрать главу

Ale mimo że Auberon przestał badawczo śledzić motywy i postępowanie innych, pozostał mu nawyk otaczania tajemnicą własnych poczynań. Często, zupełnie bez powodu, maskował swoje działania. Oczywiście nie po to, żeby kogokolwiek oszukiwać; nawet jako tajny agent nie chciał nikogo oszukiwać, zadanie tajnego agenta jest dokładnie odwrotne. Jeśli w ogóle miał jakiś powód, to było nim pragnienie, żeby przedstawić się w łagodniejszym, jaśniejszym świetle niż to, w którym by go w przeciwnym razie widziano, łagodniejszym i jaśniejszym niż ciemne światło lamp, w jakim sam siebie postrzegał.

— Dokąd cię tak gna? — spytała Daily Alice, kiedy siedząc po lekcjach przy kuchennym stole, pochłaniał łapczywie ciasteczka i mleko. Tej jesieni był ostatnim z rodziny Barnable’ów, który chodził jeszcze do szkoły Smoky’ego. Lucy przestała tam uczęszczać w zeszłym roku.

— Idę grać w baseball — odpowiedział z pełnymi ustami. — Z Johnem Wolfem i innymi chłopakami.

— Aha. — Dolała mleka do wypełnionej w połowie szklanki, którą wyciągnął w jej stronę. — To powiedz Johnowi, żeby powtórzył swojej matce, że wpadnę do niej jutro z zupą i innymi drobiazgami i zobaczę, czy czegoś nie potrzebuje. Auberon wpatrywał się w ciasteczka.

— Nie wiesz czasem, czy nie czuje się lepiej? — zapytała. Wzruszył ramionami.

— Tacey mówi…

Nie należało się spodziewać, aby Auberon poszedł powiedzieć Johnowi Wolfowi, że Tacey powiedziała, iż jego matka jest umierająca. Prawdopodobnie nie przekaże jej nawet prostej wiadomości. Ale nie była tego pewna.

— Kim jesteś w grze?

— Łapaczem — powiedział szybko. — Zazwyczaj.

— Ja byłam łapaczem — stwierdziła Alice. — Zazwyczaj.

Auberon powoli odstawił szklankę, zamyślony.

— Jak myślisz — zapytał — czy ludzie są szczęśliwsi, kiedy są sami, czy kiedy są z innymi ludźmi?

Odniosła jego szklankę i talerz do zlewozmywaka.

— Nie wiem — odparła. — Chyba… A jak ty uważasz?

— Nie wiem — odpowiedział. — Zastanawiałem się, czy… — Rozważał, czy dla każdego dorosłego jest to oczywiste, że człowiek jest szczęśliwszy, kiedy jest sam, albo odwrotnie — zależy, co było prawdą. — Chyba jestem szczęśliwszy z innymi ludźmi — powiedział.

— Naprawdę? — uśmiechnęła się. Nie widział jej, ponieważ stała przodem do zlewozmywaka. — To dobrze. Ekstrawertyk.

— Chyba tak.

— No cóż — powiedziała miękko Alice. — Mam tylko nadzieję, że nie zamkniesz się znowu w swojej skorupce.

Już zmierzał do drzwi, wpychając jeszcze ciasteczka do kieszeni, kiedy nagle otworzyło się w nim jakieś okienko. Skorupka? Czy on był zamknięty w skorupce? I — co dziwniejsze — czy inni ludzie tak uważają, czy tak go powszechnie oceniano? Popatrzył przez to okienko i przez chwilę, po raz pierwszy w życiu, zobaczył siebie takim, jakim widzieli go inni. Tymczasem nogi poniosły go już na dwór przez szerokie wahadłowe drzwi kuchni, które zakołysały się z piskiem, przez pachnącą rodzynkami spiżarnię i przez cichą długą jadalnię. Spieszył się, by zagrać w zmyślony baseball.

Alice, stojąc przy zlewie, podniosła wzrok i zauważyła jesienny liść przylepiony do szyby. Zawołała za Auberonem. Słyszała jego oddalające się kroki (stopy chłopca rosły nawet szybciej niż reszta ciała), podniosła kurtkę syna z krzesła i podążyła za nim.

Nim doszła do frontowych drzwi, zdążył już odjechać na rowerze i nawet nie było go widać. Schodząc z werandy, zawołała ponownie. Dopiero wtedy zauważyła, że po raz pierwszy w tym dniu wyszła na dwór. Powietrze było czyste, pachnące i wszechogarniające, a ona nie wiedziała, czym się zająć. Spojrzała wokół siebie. Dostrzegła rozciągający się za narożnikiem domu skrawek ogrodu otoczonego murem.

Na kamiennej ozdobie w rogu domu siedziała wrona. Ptak spojrzał na nią — nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek widziała wronę tak blisko domu; nie bały się, ale były ostrożne — zerwał się i odleciał do parku, machając ciężkimi skrzydłami. Cras, cras — Smoky powiedział, że tak kraczą wrony po łacinie. Cras, cras — „jutro, jutro”.

Ruszyła wzdłuż muru. Małe, łukowate drzwi były otwarte i zapraszały ją, ale nie weszła do środka. Podążyła w stronę zabawnej ścieżki, wzdłuż której rosły hortensje. Ozdobne kiedyś krzewy, wysokie i zadbane, w ciągu lat przekształciły się w zwykłe kwiaty. Rozrosły się na ścieżkę, którą miały wytyczać, i zakryły widok, który miały odsłaniać: dwie kolumny doryckie u wylotu ścieżki prowadzącej na wzgórze. Nadal bez celu, Alice podążyła tą drogą (strząsając z ostatnich kwiatów hortensji cieniutkie płatki, które posypały się jak wyblakłe konfetti) i zaczęła wspinać się na wzgórze.

Chwała

Auberon zatoczył koło, jadąc wzdłuż kamiennego muru, który stał na straży Edgewood, i w pewnym momencie zsiadł z roweru. Wdrapał się na mur (powalone drzewo z jednej strony i porośnięte chwastami wzniesienie z drugiej stwarzały dogodne przejście), przeciągnął rower i prowadząc go przez szeleszczący złocisty las bukowy, dotarł do ścieżki. Ponownie wskoczył na siodełko i oglądając się za siebie, pojechał do letniego domku. Tam ukrył rower w szopie zbudowanej przez starego Auberona.

Letni domek, ogrzany promieniami wrześniowego słońca wpadającymi przez duże okna, był cichy i przysypany kurzem. Na stole, na którym spoczywał kiedyś pamiętnik i ekwipunek szpiega, a potem walały się zdjęcia starego Auberona, leżało teraz mnóstwo zagryzmolonych kartek papieru, szósty tom Średniowiecznego Rzymu Gregoroviusa, kilka innych opasłych książek i mapa Europy.

Auberon czytał uważnie ostatnią stronę, którą napisał poprzedniego dnia:

„Scena w namiocie cesarza, poza granicami Iconium. Cesarz siedzi samotnie na krześle, przypominającym kształtem literę x. Miecz spoczywa na jego kolanach. Ma na sobie niekompletną zbroję. To, co zdjął, poleruje służący, który czasami przygląda się cesarzowi, ale ten patrzy prosto przed siebie i nie widzi go. Wygląda na zmęczonego”.

Rozważył to i przekreślił ostatnie zdanie. Nie to miał na myśli. Każdy może wyglądać na zmęczonego. Cesarz Fryderyk Barbarossa w wieczór poprzedzający ostatnią bitwę wyglądał… no jak? Auberon zdjął nakrętkę z pióra, pomyślał i z powrotem je zakręcił.

W jego sztuce albo scenariuszu (dzieło mogło być jednym albo drugim, a nawet przemienić się magicznie w powieść) o cesarzu Fryderyku Barbarossie występowali Saraceni i papieskie armie, sycylijscy partyzanci, jak również wszechwładni paladynowie i księżniczki. Było w niej nagromadzenie romantycznych miejsc, gdzie staczały bitwy istne tłumy romantycznych postaci. Ale to nie romantyzm pociągał Auberona najbardziej. W rzeczywistości pragnął tylko napisać dzieło o tej samotnej postaci w fotelu: postaci widzianej w chwili odpoczynku pomiędzy dwoma zaciekłymi bitwami, wyczerpanej po klęsce bądź zwycięstwie, w zbroi noszącej ślady walki. Najważniejsze w tym wszystkim było spojrzenie cesarza: spokojne, oceniające, pozbawione złudzeń; spojrzenie człowieka, który w końcu przekonał się, że przeważające siły przeciwnika są niepokonane, ale bitwa musi zostać stoczona. Nie zwracał uwagi na pogodę i, według opisu Auberona, taki właśnie był: zobojętniały, szorstki, zimny. Przed jego oczyma rozciągał się pusty krajobraz, ożywiała go jedynie odległa wieża, wyniosła jak sam cesarz, i majacząca w oddali postać jeźdźca przynoszącego wieści.

Auberon wiedział, jak to zatytułować: chwała. Nie obchodziło go, że słowo „chwała” może oznaczać coś innego. Akcja go w gruncie rzeczy niezbyt interesowała, bo czyż można być mistrzem? Poza tym nigdy nie potrafił zrozumieć istoty sporu między papieżem i Barbarossą. Gdyby ktoś zadał mu pytanie, co go pociąga w tym właśnie cesarzu (ale nikt by tego nie zrobił, bo zaczął pisać w tajemnicy i kilka lat później spalił swe dzieło również w tajemnicy), nie umiałby odpowiedzieć. Ostre brzmienie imienia. Może obraz starego cesarza na koniu, w pełnym rynsztunku, wyruszającego na ostatnią bezowocną krucjatę (dla młodego Auberona wszystkie krucjaty były bezowocne). A może jego przypadkowa śmierć w wodach nieznanej z nazwy armeńskiej rzeki, gdy rumak cesarza spłoszył się w czasie przeprawy. Chwała.