Выбрать главу

„Cesarz nie wygląda na zmęczonego, tylko…”

To zdanie również przekreślił ze złością i znowu zakręcił pióro. Jego wielka ambicja pisarska stała się nagle nie do zniesienia. Fakt, że musi cierpieć samotnie, doprowadzał go niemal do płaczu.

„Mam tylko nadzieję, że nie zamkniesz się z powrotem w swojej skorupce”.

A przecież tyle się napracował, żeby ta skorupka wyglądała dokładnie tak jak on sam. Myślał, że udało mu się wszystkich nabrać, a jednak tak się nie stało.

Kurz, pokrywający grubymi warstwami parapety, tańczył w promieniach słońca, ale w letnim domku robiło się chłodno. Auberon odłożył pióro. Za jego plecami, na półkach, spoczywały pudełka i teczki starego Auberona. Czy zawsze tak będzie? Zawsze jak w skorupce, zawsze coś do ukrycia? Jego własne sekrety zdawały się oddalać go od rodziny bardziej niż jakiekolwiek ich tajemnice. Pragnął tylko być taki jak jego Barbarossa: pozbawiony złudzeń, śmiały, bez wstydliwych sekretów, czasami srogi, może zgorzkniały, ale od stóp do głów wyciosany z jednego kawałka.

Zadrżał. Gdzie się właściwie podziała jego kurtka?

Jeszcze nie

Matka przewiesiła ją przez ramię, gdy wdrapywała się na wzgórze, myśląc: Kto gra w baseball w taką pogodę? Młode klony wzdłuż ścieżki, szybko poddające się jesieni, płonęły już złociście w sąsiedztwie swych zielonych jeszcze braci i sióstr. Czy taka pogoda nie nadaje się raczej do gry w piłkę nożną? Ekstrawertyk, pomyślała, uśmiechnęła się i pokręciła głową: serdeczność i swobodny uśmiech. Mój Boże…

Odkąd dzieci Alice rosły wolniej, pory roku zdawały się zmieniać szybciej. Kiedyś jej dzieci były innymi ludźmi latem, a innymi jesienią. Tak wiele się uczyły, tyle odczuwały, tak często się śmiały i płakały podczas niemal wiecznego lata. Prawie nie zauważyła nadejścia tej jesieni. Może dlatego, że w tym roku musiała wyszykować do szkoły tylko jedno dziecko. I Smoky’ego. W jesienne poranki była praktycznie bezczynna: przygotowywała tylko jeden lunch, popędzała od mycia do śniadania tylko jednego śpiocha, szukała tylko jednej pary butów i jednego tornistra.

A jednak, wspinając się na wzgórze, czuła, że wzywają ją olbrzymie obowiązki.

Dotarła, nieco zziajana, do kamiennego stolika na szczycie i usiadła przy nim na kamiennej ławce. Pod stołem, wśród żałosnego jesiennego bałaganu, dostrzegła ładny słomkowy kapelusz, który Lucy zgubiła w czerwcu i opłakiwała przez całe lato. Patrząc na niego, poczuła z całą ostrością, jak bardzo jej dzieci są kruche, zagrożone i bezradne w obliczu straty, bólu czy obojętności. W myśli wymieniła po kolei ich imiona: Tacey, Lily, Lucy, Auberon. Brzmiały jak dzwoneczki w różnych tonacjach, jedne prawdziwiej niż inne, ale wszystkie miłe dla jej ucha. Cała czwórka miała się świetnie, naprawdę, zawsze tak mówiła pani Wolf, Marge Juniper, czy komukolwiek, kto o nich pytał: „mają się świetnie”. Nie, obowiązki, które ją wzywały (a teraz, gdy siedziała w słońcu i miała przed oczami rozległy krajobraz, odczuwała to jeszcze silniej), nie miały nic wspólnego z dziećmi, ani nawet ze Smokym. Związane były w jakiś dziwny sposób ze ścieżką wijącą się pod górę i ze szczytem wzgórza, i z tym niebem, po którym szybko biegły szarobiałe chmury podobne do gołębich piór, i z tą wczesną jesienią przynoszącą (jak każda jesień) nadzieje i oczekiwania.

Uczucie było bardzo intensywne, jak gdyby coś ją wciągało lub porywało. Siedziała bez ruchu w tym uścisku, zdumiona i trochę przestraszona, czekając, aż to wrażenie minie, tak jak po chwili mija déjà vu.

— Co to jest? — spytała dzień.

Dzień, niemy, nie mógł odpowiedzieć, ale usiłował wykonać jakiś gest, ciągnął ją poufale, jak gdyby brał ją za kogoś innego. Wydawało jej się, i wrażenie to nie mijało, że lada moment, usłyszawszy jej głos, odwróci się do niej — tak jakby cały czas widziała go od tyłu (i wszystko, zawsze), a za chwilę miała ujrzeć go wyraźnie, prawdziwie. I on ją również. Jednak nadal nie potrafił przemówić.

— Co to — powiedziała Daily Alice, nie zdając sobie sprawy, że mówi. Czuła, że roztapia się bezradnie w tym, co widzi, i w tej samej chwili staje się tak potężna, że mogłaby nad tym panować, tak lekka, że mogłaby latać, a jednocześnie tak ciężka, jakby wstrzymywała ją nie tylko kamienna ławka, ale całe kamienne wzgórze. Czuła przestrach, ale wcale nie była zdumiona, gdy w końcu zrozumiała, o co ją poproszono, do czego ją wezwano.

— Nie — odpowiedziała. — Nie — powtórzyła miękko, jakby zwracała się do dziecka, które chwyciło ją za rękę lub za spódnicę, biorąc ją przez pomyłkę za swoją matkę, i zwróciło w jej stronę zdziwioną buzię. — Nie.

— Odwróć się tyłem — powiedziała i dzień jej posłuchał. — Jeszcze nie — dodała i powtórzyła imiona dzieci, jakby uderzała w dzwoneczki: Tacey, Lily, Lucy, Auberon. Smoky. Zbyt wiele, zbyt wiele ma jeszcze do zrobienia. A jednak nadejdzie czas, kiedy nie będzie już mogła odmówić, bez względu na to, jak wiele pozostanie do zrobienia, obojętnie, czy przybędzie, czy ubędzie jej obowiązków. Nie była niechętna ani nie bała się, chociaż sądziła, że gdy nadejdzie czas, ogarnie ją strach, a mimo to nie będzie mogła odmówić… Zdumiewające, zdumiewające, że nigdy nie przestaje się rosnąć. Kilka lat temu myślała, że urosła już tak wielka, iż nie mogłaby być większa, a przecież nawet nie zaczęła rosnąć.

— Jeszcze nie, jeszcze nie — powiedziała, gdy dzień się odwrócił — jeszcze nie, mam jeszcze tyle do zrobienia, proszę, jeszcze nie.

Czarny kruk (lub ktoś podobny do niego) gdzieś w oddali, niewidoczny za odwracającymi się drzewami, zakrakał po swojemu i poleciał do domu.

Cras, cras.

II

Dzika ponad władzę lub sztukę, ogromna rozkosz.

Milton

Jedna rzecz, związana z dorastaniem córek, podobała się Smoky’emu. Chociaż odsuwały się od niego, to nie wynikało to ze wstrętu czy nudy (tak przypuszczał), ale po prostu z potrzeby przystosowania własnego życia do tej dorosłości. Kiedy były małe, ich codzienność i zainteresowania: króliki i muzyka Tacey, ptasie gniazda i chłopcy Lily, kolejne pasje Lucy — mieściły się w jego życiu, które było wówczas pełne. A kiedy dorosły, nie mógł ich już wpasować we własne plany, potrzebowały przestrzeni, przybyło zainteresowań, trzeba było znaleźć miejsce dla ich kochanków i dzieci. Nie mieściłyby się w jego życiu, gdyby nie dokonał zmian. Ale zrobił to i jego własne życie rozrosło się tak, jak życie jego córek. Odnosił wrażenie, że nie odeszły od niego ani trochę, i podobało mu się to.

Nie lubił jednej rzeczy związanej z dorastaniem córek: tego, że musiał dorosnąć razem z nimi i zmienić się. Czasami czuł, że wykracza to poza granicę znośną dla jego charakteru, który ukształtował się w ciągu długich lat.