Smoky nic nie odpowiedział, tylko delikatnie głaskał Sophie po głowie.
— Teraz miałaby dwadzieścia dwa lata. Pomyśl o tym.
On o tym myślał. Dwadzieścia dwa lata temu przysiągł żonie, że dziecko jej siostry jest jego i że ponosi za to całą odpowiedzialność. Zniknięcie córki tego nie zmieniło, ale pozbawiło go obowiązków. Kiedy powiedziano mu w końcu, że prawdziwa Lilac zaginęła, zupełnie nie wiedział, jak ją odszukać, a Sophie ukryła przed nim i przed resztą rodziny swoje straszne doświadczenia z fałszywą Lilac. Do dziś nie wiedział, jak się to wszystko skończyło: Sophie wyszła gdzieś na cały dzień, a kiedy wróciła, nie było już Lilac — ani prawdziwej, ani fałszywej. Wtedy położyła się do łóżka, obłok odpłynął znad domu, za to zawitał w nim smutek. To wszystko. Miał nie zadawać pytań.
O wiele spraw nie mógł pytać. To była wielka sztuka. Nauczył się stosować ją z taką zręcznością, z jaką wykonuje swoje rzemiosło chirurg albo poeta. Słuchać, przytakiwać, zachowywać się tak, jakby rozumiał wszystko, co mówią; nie krytykować i nie udzielać rad, chyba że najłagodniej jak można i tylko po to, żeby okazać zainteresowanie albo niepokój; rozwiązywać zagadki; gładzić Sophie po włosach i nie starać się rozwiewać jej smutku; zastanawiać się, jak mogła dalej żyć z taką rozpaczą w sercu; nigdy o nic nie pytać.
Cóż, jeśli o to chodzi, jego trzy córki stanowiły dla niego doprawdy równie wielką tajemnicę jak czwarta, ale nie skłaniało go to do smutnych rozważań. Królowe powietrza i ciemności — jakim cudem przyczynił się do ich narodzin? A jego żona. Tak dawno przestał ją wypytywać (od miodowego miesiąca, od dnia ślubu), że teraz nie była już ani większą, ani mniejszą tajemnicą niż obłoki, kamienie i róże. Jedyną osobą, którą mógłby zrozumieć (i krytykować, i zgłębiać, i wtrącać się w jej sprawy), był jego syn.
— Dlaczego tak się dzieje? — spytała Sophie.
— Dlaczego co się dzieje?
— Że nie mogę jej sobie wyobrazić ani trochę starszej.
— Hm — powiedział Smoky. — Właściwie nie wiem.
Westchnęła, a Smoky pogłaskał ją po głowie, przeczesując palcami jej loki, każdy z osobna. Nigdy nie będą siwe. Choć nie błyszczały już, nadal wyglądały jak złote. Sophie nie należała do tych ciotek, starych panien, których niewykorzystana piękność przypomina zasuszony kwiat — przynajmniej pod jednym względem nie była panną. Wydawało się, że jej młodość nie mogła przeminąć, że Sophie nigdy nie stała się i nie stanie dojrzałą osobą. Daily Alice wyglądała tak, jak powinna wyglądać kobieta pięćdziesięcioletnia (pięćdziesięcioletnia, mój Boże!), jak gdyby zrzucała kolejno skórę dziecka i młodej kobiety i przybrała w całości obecną postać. Sophie przypominała szesnastoletnią dziewczynę, tylko że ciążyło jej mnóstwo niepotrzebnych lat. Było to niemal nieuczciwością. Smoky zastanawiał się, która z nich w ciągu minionego czasu wydawała mu się piękniejsza.
— Może powinnaś znaleźć sobie nowe zajęcie — powiedział.
— Nie potrzebuję żadnego zajęcia — odparła. — Potrzebuję snu.
Kiedy Sophie odkryła ze zdumieniem i z obrzydzeniem, jak długi jest dzień, jeśli się go w połowie nie prześpi, Smoky zauważył, że większość ludzi wypełnia ten czas różnymi zajęciami, i zaproponował jej, żeby też znalazła sobie jakieś zajęcie. Zrozpaczona, zastosowała się do jego rady. Na pierwszym miejscu były, oczywiście, karty, oddawała się też pracy w ogrodzie, składała wizyty, robiła zaprawy, pochłaniała ogromną liczbę książek, wykonywała drobne naprawy w domu, cały czas narzekając, że zmusza ją do tego utrata (dlaczego utrata?) słodkiego snu.
Niespokojnie poruszyła głową wspartą na udzie Smoky’ego, jak gdyby leżała na swojej wymęczonej poduszce. Potem spojrzała na niego.
— Będziesz ze mną spał? — spytała. — Mam na myśli spanie.
— Zróbmy kakao — powiedział.
— To takie niesprawiedliwe. — Wstając, rzuciła spojrzenie na sufit. — Na górze wszyscy smacznie śpią, a ja snuję się jak duch.
Ale w rzeczywistości było inaczej. Oprócz Smoky’ego, który oświetlał świecą drogę do kuchni, nie spali też inni. Mamade właśnie się obudziła z powodu bólów artretycznych i zastanawiała się, czy lepiej wstać i wziąć aspirynę, czy leżeć spokojnie nie zwracając uwagi na ból. A Tacey i Lucy wcale się jeszcze nie położyły. Siedziały przy świecach, pogrążone w cichej rozmowie o swoich kochankach, przyjaciołach i rodzinie, zastanawiały się nad losem brata i komentowały wady i zalety nieobecnej siostry Lily, której bliźnięta też się obudziły — chłopczyk dlatego, że się zmoczył, a dziewczynka, ponieważ w łóżeczku zrobiło się mokro, i lada moment miały obudzić również Lily. W całym domu spała jedynie Daily Alice, leżąc na brzuchu z głową wciśniętą głęboko w puchowe poduszki i śniąc o wzgórzu, na którym stał dąb opleciony kolczastym krzewem.
La Negra
Pewnego zimowego dnia Sylvie odwiedziła miejsce, w którym mieszkała, zanim matka powróciła na wyspę, oddając ją na wychowanie do ciotek. Właśnie na tej ulicy Sylvie dorastała, zajmując wraz z matką, przyrodnim bratem, babcią i dziwnym lokatorem jeden umeblowany pokój. I w jakiś sposób dojrzewało też przeznaczenie, które przywiodło ją z powrotem na te zaćmione ulice.
Chociaż ze Starej Farmy jechało się tylko kilka przystanków metrem, wydawało się, że trzeba przebyć dużą odległość, przejechać przez granicę do zupełnie innego kraju. Miasto było tak gęsto zaludnione, że mieściły się w nim, jeden przy drugim, liczne obce kraje. Wielu z nich Sylvie jeszcze nigdy nie odwiedziła, ich holenderskie czy też wiejskie nazwy brzmiały w jej uszach dwuznacznie i obco. Ale te bloki znała. Z rękami w kieszeniach starego, czarnego futra i w dwóch parach skarpetek na nogach szła ulicami, którymi często spacerowała w snach. Nie bardzo różniły się od tego, co widziała we śnie, jak gdyby jej pamięć przechowała ich wygląd. Znaki orientacyjne, zapamiętane z dzieciństwa, pozostały w większości niezmienione: sklep ze słodyczami, kościół ewangelicki, gdzie kobiety z wąsikami i upudrowanymi twarzami śpiewały psalmy, sklep spożywczy, w którym kupowało się na kredyt, ciemne i przerażające biuro notarialne. Kierując się tymi drogowskazami, odnalazła budynek, w którym mieszkała kobieta nazywana La Negra. I chociaż dom wydawał się Sylvie mniejszy i bardziej zaniedbany, a klatka schodowa ciemniejsza i jeszcze bardziej cuchnąca uryną, to nie było mowy o pomyłce. Serce jej waliło, gdy próbowała sobie przypomnieć, gdzie znajdowało się mieszkanie La Negry. Kiedy weszła na piętro, dobiegły ją odgłosy kłótni rodzinnej i muzyki jibaro. Przemieszane głosy męża, żony, płaczących dzieci i teściowej. Mężczyzna był pijany i wychodził, żeby upić się jeszcze bardziej, żona pomstowała na niego, teściowa złorzeczyła synowej, a w radiu ktoś śpiewał o miłości. Sylvie zapytała, gdzie mieszka La Negra. Wszyscy ucichli, tylko radio grało, i wskazali na górę, przypatrując się Sylvie.
— Dzięki — powiedziała i ruszyła na górę. Sekstet za jej plecami (wprawiony po wielu próbach) podjął przerwane dzieło.
La Negra wypytywała Sylvie zza drzwi zaopatrzonych w liczne zamki i najwyraźniej nie była w stanie, pomimo swych niezwykłych zdolności, skojarzyć, z kim ma do czynienia. Sylvie przypomniała sobie, że La Negra znała tylko jej zdrobniałe imię i przedstawiła się w ten sposób. Nastał moment ciszy (Sylvie niemal wyczuwała wielkie zdziwienie La Negry) i w końcu drzwi się otworzyły.