Выбрать главу

— Spokojnie, spokojnie — powtarzała La Negra, nadal siedząc nieruchomo w fotelu i patrząc, jak Sylvie szarpie się z płaszczem.

— Spokojnie.

Ale dziewczyna pragnęła tylko wydostać się z tego pokoju, w którym silne prądy brujeria zdawały się skakać wokół niej jak błyskawice. Strasznie żałowała, że coś takiego w ogóle przyszło jej do głowy, i mimo wszystko miała rozpaczliwą nadzieję, że nie obraziła przez własną głupotę swego przeznaczenia, nie sprowokowała go, żeby zwróciło się przeciwko niej, że w ogóle go nie rozbudziła. Dlaczego nie pozwoliła mu po prostu spoczywać tam, gdzie spokojnie spoczywało i nie sprawiało nikomu kłopotu? Poczuwając się w głębi skołatanego serca do winy, wyjęła drżącymi palcami portmonetkę i poszukała pliku banknotów, które przygotowała jako zapłatę za tę szaloną operację.

La Negra odsunęła się od pieniędzy, które Sylvie chciała jej wręczyć, jakby gryzły. Nie wzdragałaby się przed przyjęciem złotych monet, leczniczych ziół, magicznego medalionu czy księgi tajemnic. Przeszła próbę pomyślnie, więc zasługiwała na zapłatę, ale nie w brudnych pieniądzach, za które kupuje się jedzenie, nie w pieniądzach dotykanych przez tysiące rąk.

Gdy Sylvie znalazła się na ulicy, odchodziła stamtąd pospiesznie, myśląc: Nic mi nie jest, nic mi nie jest, i miała nadzieję, że to prawda. Jasne, że można uwolnić się od przeznaczenia, można też obciąć sobie nos. Nie, przeznaczenie było jej przypisane na dobre, nadal dźwigała jego ciężar i jeśli nawet nie było to przyjemne, to mimo wszystko cieszyła się, że jej nie opuściło. Choć ciągle mało o nim wiedziała, zrozumiała jedną rzecz, gdy La Negra próbowała dotrzeć do jej serca. I dlatego tak się spieszyła, żeby złapać metro jadące do śródmieścia. Zrozumiała, że jakiekolwiek jest jej przeznaczenie, nie zabraknie w nim Auberona. Gdyby było inaczej, na pewno z ochotą uwolniłaby się od swego przeznaczenia.

La Negra wstała ciężko z fotela, wciąż nie mogąc przyjść do siebie. Czy to była ona? To nie mogła być ona, nie w cielesnym kształcie. Chyba że całkowicie pomyliła się w swoich rachubach. A jednak na stole leżały owoce, które przyniosła, i niedojedzone dulces.

Ale jeśli to właśnie ona była tu przed chwilą, to kto w takim razie pomagał La Negrze przez te wszystkie lata w modłach i czarach? Jeśli nadal tu była, nadal w tym samym mieście, to kogo wobec tego przywoływała La Negra, żeby leczył, głosił prawdy i łączył kochanków?

Podeszła do komody i zerwała kawałek czarnego jedwabiu przykrywający zdjęcie na środku ołtarzyka. Oczekiwała, nie całkiem świadomie, że zdjęcie zniknęło, ale nie, było na swoim miejscu. Stara fotografia za pękniętą szybką przedstawiała mieszkanie podobne do mieszkania La Negry. Odbywało się tam przyjęcie urodzinowe; ciemnowłosa, chuda dziewczynka z mysim ogonkiem siedziała na krześle (bez wątpienia na grubej książce telefonicznej), przed nią stał tort, jej duże oczy spoglądały zniewalająco i wydawały się nieziemsko mądre.

Czy jest już taka stara, zastanawiała się La Negra, że nie potrafi odróżnić ducha od istoty cielesnej, zwykłych gości od zjaw? Jeśli tak, to co się stanie z jej praktyką?

Zapaliła nową świecę i wstawiła ją do czerwonej szklanki przed zdjęciem.

Bar Siódmego Świętego

Wiele lat temu George Mouse pokazał Miasto Smoky’emu i zrobił z niego miejskiego człowieka, teraz zaś Sylvie była przewodnikiem Auberona. Ale Miasto zmieniło się od tamtego czasu. Trudności, które pojawiały się wszędzie i niweczyły nawet najlepsze ludzkie plany; niewytłumaczalne, ale jakimś sposobem nieuniknione niepowodzenia, wpisane w różnorakie poczynania ludzi, odczuwało się w Mieście dotkliwiej, powodowały tu większy ból i gniew niż gdzie indziej. Smoky nie dostrzegał jeszcze tego niewzruszonego gniewu, ale Auberon widział go na twarzy niemal każdego mieszkańca Miasta.

Miasto, w większym stopniu niż państwo, żyło dzięki zmianom: szybkim, bezwzględnym, zawsze korzystnym. Zmiany były tym, co mobilizowało żywotne siły Miasta, a w jego mieszkańcach rozbudzało marzenia. Sprawiały, że krew szybciej krążyła w żyłach ludzi Towarzystwa Hałaśliwego Mostu i Klubu Strzeleckiego. Stanowiły iskrę zapłonową, przyczynę ich codziennej bieganiny, źródło bogactwa i zadowolenia. Jednak Miasto, które poznał Auberon, żyło już na wolniejszych obrotach. Szybkie wiry zmian spowolniały; ogromne fale przedsiębiorczości stały się spokojną laguną. Gdy największe Miasto powoli wytracało pęd i pogrążało się w niezwykłym jak na nie ospałym lenistwie, gdy śmiertelne znużenie zaczęło z wolna zataczać coraz szersze kręgi i paraliżować republikę, rozpoczął się permanentny kryzys, któremu ludzie z Towarzystwa Hałaśliwego Mostu i Klubu Strzeleckiego nie byli w stanie zapobiec. Choć istniały jeszcze drobne przejawy zmian (uporczywe i chybione), pęd Miasta został zahamowany. Od czasów Smoky’ego miasto zmieniło się ogromnie dlatego, że przestało się zmieniać.

Sylvie ocaliła ze starego gmachu miasto, które Auberon mógł oglądać w wyobraźni, ale ono także nie było zbyt podobne do tego, które George wzniósł dla Smoky’ego. George Mouse, dziwaczny kamienicznik i nawet członek założyciel (ze strony dziadka) wielkiej rodziny reformatorów, zdawał sobie sprawę, że jego ukochane Jabłko marnieje. Oburzało go to i przygnębiało. Ale Sylvie była ulepiona z innej gliny, pochodziła z rejonów, które w czasach Smoky’ego uważano za mroczną stronę czarownego snu, a obecnie za enklawę najmniej dotkniętą kryzysem (chociaż i tam czaiła się rozpacz i furia). Na ostatnich ulicach miasta opanowanych jeszcze pogodną wesołością mieszkali ludzie, którzy zawsze byli zdani na łaskę reformatorów. Podczas gdy wszyscy inni mieli poczucie, że pogrążają się w niemocy i nieodwracalnym chaosie, tamci żyli tak jak zawsze: bez perspektywy, z dnia na dzień, przy akompaniamencie muzyki, tyle że mieli teraz za sobą dłuższą historię i bogatszą tradycję takiego życia.

Sylvie poszła z Auberonem do czystych, przeludnionych mieszkań swoich krewnych, gdzie siedział na prymitywnych kanapach obitych sztucznym tworzywem, popijał wodę sodową bez lodu ze szklanek stojących na spodeczkach i słuchał, jak go chwalą po hiszpańsku: dobry mąż dla Sylvie. Chociaż sprzeciwiała się stosowaniu tego zaszczytnego miana, nadal mówili tak z poczucia przyzwoitości. Czuł się nieco zakłopotany, gdy używali pomiędzy sobą zdrobniałych imion, brzmiących w jego uszach podobnie. Sylvie (z przyczyn, które pamiętała, ale które jemu nie wydawały się jasne) była przez niektórych członków rodziny nazywana Tati. Mówiła tak na nią ciemnoskóra ciotka nie-ciotka o imieniu La Negra, która odczytała jej przeznaczenie. W ustach niektórych dzieci Tati zmieniło się na Tita i to imię również przylgnęło do Sylvie, a w którymś momencie przekształciło się w Tytanię. Auberon nie zdawał sobie często sprawy, że wesołe dowcipy, opowiadane po hiszpangielsku, to jego ulubione kawały, tylko inaczej nazwane.

— Uważają, że jesteś wspaniały — powiedziała do niego Sylvie, gdy znaleźli się na ulicy. Wsunęła dłoń do kieszeni jego płaszcza, a Auberon objął ją dla rozgrzewki.

— Oni też są bardzo mili…

— Ale papo, tak mi było wstyd, kiedy położyłeś nogę na tym esta, tym stoliku do kawy.

— Tak?

— To było niegrzeczne. Wszyscy zauważyli.

— Dlaczego mi nie zwróciłaś uwagi? — spytał zakłopotany. — W moim domu kładło się nogi na meblach, a to były… — Niemal powiedział „to były prawdziwe meble”, ale ona i tak to usłyszała.

— Próbowałam ci dać do zrozumienia. Wpatrywałam się w ciebie. Nie mogłam przecież powiedzieć: „Hej, zabierz stamtąd tę nogę”, bo pomyśleliby, że traktuję cię tak jak Titi Juana swojego Enrico. (Enrico był pantoflarzem i pośmiewiskiem rodziny). Nie wiesz, jak się muszą napracować, żeby zdobyć te brzydkie rzeczy — powiedziała. — Możesz mi wierzyć albo nie, ale to dużo kosztuje, takie muebles. — Milczeli przez chwilę, zmagając się z ostrymi podmuchami wiatru. Muebles, pomyślał, meble, dla takich ludzi to dziwny, sztywny język. — Oni są wszyscy zwariowani. To znaczy niektórzy są okropnie zwariowani, ale trochę zwariowani są wszyscy.