– Zamordowali go – szepnęła Nefret.
– Albo się gdzieś ukrył – odparł Ramzes. – Przymknij się, Nefret, bo moja matka usłyszy słowo „morderstwo” z odległości mili.
Chociaż wszystko zostało przygotowane jak należy, doroczne przyjęcie nie sprawiło mi takiej przyjemności jak zazwyczaj. Zabrakło wielu starych przyjaciół, którzy odeszli w mroki wieczności lub wyjechali z Egiptu. Nie przyszedł Howard Carter. Nie było też Cyrusa Vandergelta z żoną, a świadomość, że wkrótce spotkamy się w Luksorze, nie całkiem wynagrodziła mi ich nieobecność. Szanowny pan Maspero oczywiście także był zaproszony, ale gdy wymówił się wcześniejszymi zobowiązaniami, poczułam ulgę. Choć wiem, że nierozsądnie jest czuć do niego niechęć, trudno mi było pozbyć się tego uczucia. Kiedy słuchałam, jak inni rozwodzą się z entuzjazmem nad swymi piramidami, mastabami i bogatymi w znaleziska cmentarzyskami, podczas gdy nas czekały kolejne nudne prace w pomniejszych grobowcach, moja złość na Maspero rosła.
Pan Reisner był uprzejmy zaprosić mnie do Gizy, gdzie miał koncesję na drugą i trzecią piramidę. Odmówiłam pod pretekstem, że nazajutrz wypływamy, lecz tak naprawdę nie chciałam po prostu cierpieć katuszy na widok czyichś piramid, gdy sama nie dostałam żadnej. Emerson, który słyszał naszą rozmowę, rzucił mi skrępowane spojrzenie, ale później nie wrócił już do tematu. Tej nocy okazywał mi swoje uczucia w sposób wyjątkowo namiętny. Ja również reagowałam z entuzjazmem, lecz w głębi serca czułam ziarenko irytacji. Jakież to typowo męskie, sądzić, że pocałunki i pieszczoty odwiodą kobietę od innych, poważniejszych spraw.
Nazajutrz zjedliśmy lunch w jednej z nowych restauracji. Przyłączyła się do nas Nefret, która udała się rano na dahabiję, by zabrać część swoich rzeczy.
– Czy to Ramzes? – zapytałam, patrząc na znajomą postać, która oddalała się w tempie sugerującym, że nie chce zostać rozpoznana. – Czemu się do nas nie przyłączy?
– Był ze mną – odparła Nefret – ale ma jakieś umówione spotkanie.
– Zapewne z jakąś młodą kobietą – mruknęłam z dezaprobatą. – Zawsze są wokół niego jakieś młode kobiety, choć nie rozumiem, dlaczego tak za nim biegają. Mam nadzieję, że to nie panna Verinder, która w ogóle nie posiada mózgu.
– Panna Verinder jest już nieaktualna – oświadczyła Nefret. – Zajęłam się tym. – Widząc moją minę, dodała szybko: – Czy widziałaś ten artykuł, ciociu Amelio?
Podała mi gazetę, niezbyt imponującą z wyglądu. Zostało z niej tylko kilka stron, czcionka była nieco zamazana, a papier tak cienki, że kruszył się w dłoniach. Nie czytam po arabsku tak biegle, jak mówię, lecz tytuł artykułu zrozumiałam bez trudności.
– „Młoda kobieta”… Skąd to masz?
– Od Fatimy. – Nefret ściągnęła rękawiczki i wzięła od kelnera kartę. – Poświęcam jej sporo czasu, pomagam podciągnąć się w angielskim.
– Wiem, kochanie – odparłam z czułością. – Jesteś dla niej bardzo dobra.
Nefret potrząsnęła głową tak energicznie, że aż zatrzęsły się kwiaty na jej kapeluszu.
– Nie robię tego z dobroci, ciociu Amelio – odparła – ale z poczucia winy. Kiedy widzę, jak rozjaśnia się twarz Fatimy, gdy wymawia nowe słowo, myślę o tysiącach innych arabskich kobiet, które mają podobne aspiracje, choć ani odrobiny tych możliwości, co ona – pogardzam sobą za to, że nie robię więcej.
Emerson serdecznie poklepał małą dłoń, leżącą na stole. Była zwinięta w pięść, jakby Nefret szykowała się do walki.
– Czujesz to samo, co czuje każdy przyzwoity człowiek, kiedy rozmyśla nad niesprawiedliwością tego świata – powiedział. – I jesteś jedną z nielicznych osób, którym doskwiera to na tyle, że próbują się temu przeciwstawić.
– To prawda – zgodziłam się z moim mężem. – Jeśli nie możesz zaświecić lampy, zapal choć małą świeczkę. Tysiące takich świeczek też może rozjaśnić bardzo dużą przestrzeń.
Emerson posłał mi krytyczne spojrzenie. Wiedziałam, że już żałuje chwilowego poddania się sentymentowi.
– Wolałbym, żebyś sobie darowała takie banalne sentencje, Peabody – powiedział. – Co to za gazeta?
– Redagowana przez kobiety i adresowana do kobiet – wyjaśniła Nefret. – Czyż to nie wspaniałe? Nie sądziłam, że takie rzeczy mogą się dziać w Egipcie.
– Działy się już niejednokrotnie – oświadczyłam.
Entuzjazm Nefret przygasł. Wszyscy, którzy dzielą się z innymi sensacyjnymi nowinkami, oczekują zwykle okrzyków zdumienia i podziwu. To naturalna skłonność człowieka i bardzo żałowałam, że zepsułam cały efekt.
– Nic dziwnego, że o tym nie słyszałaś – pocieszyłam Nefret. – Słyszeli tylko nieliczni, a większość z nich niestety nie pożyła zbyt długo. To pismo jest dla mnie nowością, choć ten sam tytuł – „Al Fatah” – miało już inne, publikowane przed kilku laty.
– Hmm… – mruknął Emerson, przyglądając się pierwszej stronie. – Niezbyt rewolucyjna retoryka. „Czarczaf to nie dolegliwość, która nas cofa w rozwoju. To raczej nasze szczęście”. Też coś!
– Na szczyt góry nie zawsze dociera się za jednym podejściem, mój drogi – odparłam. – Metoda drobnych kroków też bywa skuteczna. Przecież mnie rozumiesz, prawda?
– Być może – odparł krótko.
Uznałam za rozsądne skierowanie rozmowy na inne tory.
– Jak ta gazeta znalazła się w rękach Fatimy? – zapytałam Nefret.
– Rozdawano ją na kursach wieczorowych, na które uczęszcza. Czy wiedziałaś, ciociu Amelio, że Fatima uczy się co wieczór po zakończeniu pracy?
– Nie – przyznałam. – I wstydzę się tego. Powinnam więcej o niej wiedzieć. Kto prowadzi te kursy? Może któraś z misji?
– Organizuje je pewna dama z Syrii, pani Hashim. Robi to całkiem bezinteresownie, w dążeniu do poprawy losu tych kobiet.
– Chciałabym ją poznać.
– Naprawdę? – ucieszyła się Nefret. – Fatima nie śmiała cię o to poprosić, bo strasznie się ciebie boi, ale wiem, że byłaby zachwycona, gdybyśmy odwiedziły ją podczas lekcji.
– Obawiam się, że przed wyjazdem już nie będzie na to czasu. Dzisiaj spędzamy ostatnią noc w Kairze i zaprosiłam Rutherfordów na kolację. Postaram się złożyć wizytę pani Hashim przy następnej bytności w mieście. Wiesz, jak bardzo popieram takie przedsięwzięcia. Umiejętność czytania i pisania to pierwszy krok do emancypacji. Słyszałam o wielu takich małych prywatnych szkołach, prowadzonych przez panie bez rządowego wsparcia. W istocie zapalają one…
– Znowu wykład, Peabody – burknął mój mąż.
– Czy mogę wobec tego pójść dziś wieczorem z Fatimą? – zapytała Nefret. – Chciałabym dodać jej otuchy, a także przekonać się, jak prowadzone są te zajęcia.
– Ja nie mam nic przeciwko temu. A co ty sądzisz na ten temat, Emersonie?
– Zgadzam się – odparł. – I nawet wykażę poparcie dla sprawy, towarzysząc Nefret.
Wiedziałam doskonale, do czego zmierza. Nienawidzi formalnych kolacji i nie znosi Rutherfordów. Dalsza nasza dyskusja obfitowała w poirytowane okrzyki Emersona, zasugerowałam więc, abyśmy się wycofali do naszego salonu. Nefret przysiadła na poręczy fotela i objęła mojego męża za szyję.
– To bardzo miło z twojej strony, kochany profesorze, ale pańska obecność byłaby bardzo krępująca. To kurs wyłącznie dla kobiet… uczennice byłyby przerażone, widząc Ojca Przekleństw, a pani profesor musiałaby zasłonić twarz.
– Hmm… – wymamrotał Emerson.
– Zapowiedz swoją wizytę u pani Hashim przez posłańca – poradziłam Nefret. – Tego wymaga grzeczność.