– Możesz zostawić swoje łańcuchy, mamo – odparł Ramzes. – Panie zdecydowały, że będziemy pikietować i wręczymy panu Romerowi petycję. Panna Pankhurst mówi, że zaraz zaczną rozdawać afisze.
– To nonsens – oznajmiłam. – Skąd pewność, że Romer przyjmie delegację? Jeszcze nigdy tego nie zrobił.
– Zyskałyśmy nową bojowniczkę o naszą sprawę, panią Markham, która jest jego starą znajomą – wyjaśniła panna Christabel. – Zapewniła nas, że nie odmówi jej prośbie.
– Skoro to jego znajoma, czemu nie poprosi go o spotkanie w normalnym trybie, zamiast pozwalać na coś takiego? Ramzesie, nie opieraj się o poręcz, pobrudzisz sobie płaszcz rdzą…
– Tak, mamo. – Ramzes wyprostował się na pełną wysokość swoich sześciu stóp, do których cylinder dokładał jeszcze dwanaście cali. Byłam zmuszona przyznać, że mój syn przydaje pewnej dystynkcji temu zgromadzeniu, składającemu się wyłącznie z kobiet. Poza nim wśród demonstrantek był obecny tylko jeszcze jeden ekscentrycznie ubrany mężczyzna, który przysłuchiwał się dyskutującym paniom. Jego długa, dość sfatygowana welwetowa peleryna i kapelusz z szerokim rondem kojarzyły mi się z postaciami z opery Gilberta i Sullivana, parodiującymi estetyzujących, rozlazłych poetów. Kiedy zauważył, że patrzę na niego, odwrócił się i zaczął coś mówić do pań afektowanym, wysokim głosem.
– Cóż to za jegomość? – zapytałam. – Nigdy przedtem go nie widziałam.
Ramzes, który przejawia czasem niesamowitą zdolność czytania w moich myślach, zanucił coś cicho. Rozpoznałam fragment opery, o której wspomniałam: „Młodzieniec uczuciowy, młodzieniec uduchowiony; ultrapoetyczny, superestetyczny, całkiem ekscentryczny”.
Nie zdołałam powstrzymać śmiechu i panna Christabel zmierzyła mnie spojrzeniem pełnym dezaprobaty.
– To brat pani Markham – oświadczyła. – I gorący obrońca naszej sprawy. Gdyby zechciała pani uczestniczyć w naszych poprzednich spotkaniach, pani Emerson, byłaby pani tego świadoma.
Nie zostawiając mi czasu na wyjaśnienie, że na poprzednie spotkania mnie nie zaproszono, panna Christabel odeszła, zadzierając wysoko nos.
– Chyba będą zaczynać – powiedział Ramzes.
Uformowano dość nierówny szereg i rozdano afisze. Mój głosił: „Wolność dla ofiar męskiego ucisku!”.
Wokół zebrał się mały tłumek gapiów. Jakiś mężczyzna o zaciętej twarzy spiorunował mnie wzrokiem i wrzasnął:
– Do domu, paniusiu, spodnie prać mężowi!
Ramzes, stojący tuż za mną z afiszem „Prawo głosu dla kobiet!”, odkrzyknął donośnym, rozbawionym głosem:
– Zapewniam pana, że spodnie męża tej pani nie potrzebują aż tak bardzo prania, jak pańskie!
Przedefilowaliśmy rzędem przed bramą domu Romera. Była zamknięta i strzegło jej dwóch konstabli w niebieskich hełmach, obserwujących nas z ciekawością. Dom z zasłoniętymi oknami wydawał się bez życia. Nie wyglądało na to, by Geoffrey Romer był w nastroju do przyjmowania petycji.
Kiedy zawracaliśmy, by przejść z powrotem, panna Christabel podbiegła do Ramzesa i wyciągnęła go z szeregu.
– Panie Emerson, liczymy na pana – oznajmiła.
– Proszę bardzo – odparł. – A co dokładnie mam zrobić?
– Pani Markham doręczy petycję Romerowi. Otoczymy konstabla po lewej stronie bramy, żeby jej nie zatrzymał. Czy byłby pan skłonny zająć się tym drugim?
– Zająć się…? – powtórzył Ramzes, unosząc brwi.
– Nie chodzi oczywiście o użycie siły, lecz tylko o umożliwienie przejścia pani Markham.
– Zrobię, co będę mógł – odparł Ramzes.
– Wspaniale! Proszę być gotowym, już nadchodzą.
Istotnie, zbliżała się do nas grupa dam, maszerujących ramię przy ramieniu. Było ich tylko kilkanaście, najwyraźniej samych przywódczyń. Prowadziły ten pochód dwie wysokie, mocno zbudowane kobiety, niosące ciężkie drewniane tablice z hasłami sufrażystek. Za nimi mignął mi wielki, lecz gustownie przystrojony kwiatami i piórami kapelusz. Czyżby skrytą pod nim osobą była owa sławetna pani Markham, od której tak wiele zależało? U jej boku maszerował mężczyzna w pelerynie i kapeluszu ocieniającym twarz. Jedyną znaną mi osobą w tej grupie była panna Pankhurst, zamykająca pochód.
Kiedy mnie mijały, musiałam uskoczyć im z drogi, bo ich nieubłagana szarża nie rozróżniała pomiędzy policjantem i sympatykiem.
– Teraz! – zawołała Christabel z rumieńcem podniecenia na twarzy.
Kobiety otoczyły zaskoczonego konstabla po lewej stronie bramy i usłyszałam jego krzyk, kiedy drewniana tablica rąbnęła go z hukiem w hełm.
Drugi policjant zawołał „Hola!” i chciał pospieszyć koledze na pomoc, ale nagle stanął przed nim Ramzes, kładąc mu dłoń na ramieniu.
– Bardzo proszę, niech pan pozostanie na swoim miejscu, panie Jenkins – powiedział łagodnym tonem.
– Och, panie Emerson, niech pan tego nie robi! – krzyknął konstabl.
– Panowie się znacie? – zapytałam, choć wcale nie byłam zdziwiona. Ramzes ma wielu niezwykłych znajomych, niektórych o wiele mniej godnych szacunku niż policjanci.
– Owszem, znamy się – odparł Ramzes. – Jak tam twój chłopak, Jenkins? – zapytał.
Ton jego głosu nadal był łagodny i uprzejmy, lecz powolutku coraz mocniej przyciskał nieszczęsnego policjanta do barierki. Pewna, że doskonale sobie poradzi, odwróciłam się, by sprawdzić, czy panie nie potrzebują mojej pomocy w „powstrzymaniu” drugiego konstabla.
Mężczyzna leżał na ziemi, próbując zerwać z głowy hełm, który wciśnięto mu na oczy. Brama ustąpiła pod impetem grupy kobiet, która dotarła już pod drzwi, prowadzona przez dwie postawne damy i dżentelmena w stroju poety.
Precyzja całej akcji mogła budzić podziw, wątpiłam jednak, by deputacji udało dostać się do środka. Wokół już rozlegały się policyjne gwizdki i okrzyki „Co tu się wyprawia?! – zwiastujące przybycie posiłków. Pani Markham albo kłamała, albo sama została oszukana – bo gdyby Romer zgodził się przyjąć petycję, całe te podchody byłyby zbyteczne. Tymczasem drzwi rezydencji pozostały zamknięte.
Ledwie to pomyślałam, drzwi się otworzyły. Mignęła mi w nich blada, zaskoczona twarz lokaja, natychmiast zasłonięta przez szturmujące oddziały, które wtargnęły do środka.
Na ulicy przed domem sprawy nie wyglądały zbyt dobrze. Na odsiecz swoim oblężonym kolegom pospieszyło pół tuzina mundurowych, którzy brutalnie odciągali kobiety na bok, a kilka z nich przewrócili na ziemię. Wydałam okrzyk oburzenia i ze wzniesioną nad głową parasolką chciałam się rzucić naprzód, przytrzymano mnie jednak w pełnym szacunku, lecz silnym uścisku.
– Ramzesie, puść mnie w tej chwili! – krzyknęłam.
– Zaczekaj, mamo, obiecałem ojcu… – Ramzes wysunął do przodu nogę i policjant, który zamierzał mnie dopaść, potknął się i przewrócił.
– Więc obiecałeś ojcu, tak? Do diaska! – zawołałam. Dalszą wypowiedź uniemożliwiła mi frustracja i uciskane ręką mojego syna żebra.
Przewrócony przez Ramzesa konstabl dźwignął się z ziemi.
– Niech to diabli… – mamrotał. – To pan, panie Emerson? Nie poznałem pana w tym wyszukanym odzieniu.
– Zajmij się moją matką, dobrze, Skuggins? – Ramzes puścił mnie i wziął się do podnoszenia z ziemi innych kobiet. – Doprawdy, panowie! – zawołał zniesmaczony. – Żaden Anglik nie zachowuje się w ten sposób! Hańba!
Wszystko na moment się uspokoiło. Błękitne mundury przestępowały niepewnie z nogi na nogę, podczas gdy panie poprawiały na sobie odzienie, zabijając konstabli wzrokiem. Zaskoczył mnie widok Emmeline Pankhurst i jej córki, sądziłam bowiem, że obie weszły do domu Romera wraz z delegacją.