Выбрать главу

Prosto w oczy patrzą sobie tylko kochankowie i śmiertelni wrogowie.

Czy był to jeden ze słynnych aforyzmów matki? Przypominał je w każdym razie, a gdy spojrzenia obu przyjaciół się spotkały, Ramzesa przeszył dreszcz. David odwrócił wzrok i objął się ramionami, jakby mu się zrobiło zimno.

– Muszą cię już straszliwie męczyć te moje występy – mruknął po chwili Ramzes.

– Jeżeli coś jest ważne dla ciebie, jest ważne także dla mnie – odparł David. – Przecież wiesz. Chciałbym tylko móc…

– Może się już położysz? Wyglądasz na zmęczonego.

– Nie jestem zmęczony, ale jeżeli nie masz ochoty rozmawiać…

– Słyszałeś to wszystko już tysiąc razy, aż do znudzenia. – Ramzes zmusił się do uśmiechu. – Dobranoc, mój drogi.

Kiedy drzwi za Davidem się zamknęły, siedział jeszcze przez pewien czas bez ruchu. Podejrzenie, które zaczęło go nękać, uważał za niegodne i bezpodstawne. Jedno spotkanie spojrzeń, lekko zmieniony ton głosu, którym przyjaciel odpowiedział na jego stwierdzenie: „Nigdy nie stanąłbym na jej drodze, gdyby naprawdę zależało jej na kimś, kto byłby jej wart”. Jednak David był jej wart. Być może nie według fałszywych nowomodnych kryteriów, ale charakter Nefret kształtował się w świecie odmiennym od nowoczesnego. W subkulturze oazy również nie brakowało bigoterii czy okrucieństwa, lecz uprzedzenia jej mieszkańców dotyczyły raczej kasty niż rasy czy narodowości. Nefret nigdy nie uważałaby Davida za kogoś pośledniejszego, Ramzes zresztą też traktował go jak równego sobie. David mógł się okazać rywalem groźniejszym od wszystkich dotychczasowych, a przy swoim charakterze czułby się winny i zawstydzony, stając pomiędzy najlepszym przyjacielem i dziewczyną, której ten pragnął.

Nazajutrz rano wróciliśmy do pracy. Reszta brytyjskiej społeczności w Luksorze mogła sobie świętować, ale ja i tak z trudem przekonałam Emersona do obchodzenia w ogóle Bożego Narodzenia, które uważał za pogański zwyczaj.

– A może byśmy przystroili sobie głowy wieńcami z jemioły i złożyli kogoś w ofierze Słońcu? – ironizował. – To przecież nic innego jak starożytne święto przesilenia zimowego. Nikt tak naprawdę nie ma pojęcia, kiedy ten człowiek się urodził, a już na pewno nie w jakim dniu, ale wszyscy…

Przyzwoitość nie pozwala mi przytaczać tutaj heretyckich uwag mojego męża na temat dogmatów chrześcijaństwa.

Kiedy wyruszyliśmy do Doliny, u mego boku szedł Abdullah. Często to robił i szczerze wierzył, że powinien mi pomagać, toteż na stromych podejściach trzymałam go za rękę, a gdy dotarliśmy na szczyt, taktownie zaproponowałam odpoczynek, zanim podążymy za resztą.

– Nie jesteśmy już tak młodzi jak niegdyś, Sitt – stwierdził, przysiadłszy ciężko na skale.

– Pewnie nie, jakie to ma jednak znaczenie? Może wchodzimy na wierzchołek trochę dłużej, ale bez obaw, zawsze wejdziemy!

Kąciki ust Araba drgnęły.

– Twoje słowa jak zawsze tchną mądrością, Sitt.

Widziałam, że nie pali się do dalszego marszu, siedzieliśmy więc przez jakiś czas w milczeniu. Powietrze było chłodne i przejrzyste. Słońce wstawało właśnie ponad klifem na wschodzie i światło poranka rozlewało się z wolna po okolicy, zabarwiając szare skały srebrem i złotem, białą rzekę skrzącym się błękitem, a martwą zieleń pól szmaragdem. Po pewnym czasie Abdullah odezwał się znowu:

– Czy wierzysz, Sitt, że wszyscy żyliśmy już kiedyś na Ziemi i że wrócimy tutaj na kolejny żywot?

Jego pytanie mnie zaskoczyło; nie tylko dlatego, że nie zwykł filozofować, lecz przede wszystkim z tego powodu, że dziwnie współgrało z moimi własnymi myślami. Złote niebiańskie pałace nie mogą być piękniejsze od jutrzenki na tebańskim wybrzeżu, a moje wyobrażenie raju to życie, jakie dotąd prowadziłam, z ukochanymi osobami u boku.

– Nie wiem, Abdullahu – odparłam. – Zastanawiałam się nad tym czasami… Ale nie, nasza chrześcijańska wiara nie dopuszcza takiego poglądu.

Wiara muzułmańska również go nie dopuszczała, o czym Abdullah nie napomknął.

– Ja także się nad tym zastanawiałem – powiedział. – Jest jednak tylko jeden sposób, żeby się przekonać, czy tak jest, a mnie się jakoś nie spieszy do pójścia tą drogą.

– Ani mnie. – Uśmiechnęłam się do niego. – Życie niesie ze sobą tyle przyjemności… Obawiam się jednak, że będziemy mieli nudny sezon, Abdullahu. Emerson ma już dość tych małych, nieciekawych grobów.

– Ja także – mruknął Arab.

Dźwignął się z lekkim stęknięciem i podał mi rękę, pomagając wstać. Pomaszerowaliśmy dalej w milczeniu i poczuciu doskonałej harmonii. On miał dość, ja miałam dość, Emerson miał dość. Wszyscy byliśmy znudzeni do obłędu, nic jednak nie mogłam na to poradzić. W ponurym nastroju podążałam ścieżką do niedużego bocznego wadi, miejsca naszej pracy.

Grobowiec Amenhotepa II znajdował się na samym końcu wąwozu, a my badaliśmy małe groby jamowe, leżące przy drodze prowadzącej do głównej doliny. Większość z nich odkrył podczas poprzedniego sezonu współpracy z Davisem Ned Ayrton. Nasi poprzednicy wynieśli już wszystkie ciekawe obiekty, których i tak było niewiele. Trzy z tych miejsc pochówku zawierały jedynie szczątki zwierząt – żółtego psa, pochowanego w pozycji wyprostowanej, z zawiniętym na grzbiet ogonem, zmumifikowanej małpy, stojącej nos w nos z psem, oraz drugiej, przykucniętej, z ładnym naszyjnikiem z niebieskich paciorków na szyi. Było to wszystko dość ciekawe, lecz rozumiałam, czemu pryncypał Ayrtona nie był zbyt zachwycony odkryciami ubiegłego sezonu.

Oczywiście Emerson znalazł kilka obiektów, które Ned przegapił. Zawsze znajduje rzeczy, których nie spostrzegli inni archeolodzy. Było wśród nich kilka interesujących inskrypcji (opisanych i przetłumaczonych później przez nas), a także trochę koralików i fragmentów ceramiki, które doprowadziły Emersona do wysnucia ciekawej teorii na temat długości panowania Amenhotepa II. Te wszystkie szczegóły są jednak zapewne dla Czytelnika jeszcze mniej zajmujące niż – co uczciwie przyznaję – dla mnie.

Z manuskryptu H

Ramzes obudził się nagle i usiadł na łóżku, nie rozumiejąc, co go wyrwało ze snu. Połowę jedynego okna przesłaniały pnącza i w pokoju było dość ciemno, lecz to mu nie przeszkadzało – choć może nie miał niezwykłych zdolności widzenia, przypisywanych mu przez Egipcjan. Wokół widział jedynie dobrze znajome kształty – stół i krzesła, kredens i wiszące na hakach ubrania.

Odrzucił cienkie przykrycie. Od kłopotliwej przygody przed kilku laty wkładał do spania szerokie egipskie szarawary, które nie krępowały mu ruchów. Na bosaka podszedł bezgłośnie do drzwi i otworzył je cicho.

Jego sypialnia, tak jak inne, wychodziła na wewnętrzny dziedziniec. W świetle gwiazd nic się nie poruszało, a palma o wrzecionowatych liściach i doniczkowe rośliny hodowane przez matkę rzucały niewyraźne cienie o dziwnych kształtach. Pokój rodziców znajdował się na końcu skrzydła, następny był Davida i jego, a na drugim końcu sypialnia Nefret. Dwa skrajne pokoje miały dodatkowe okna, wychodzące na zewnątrz domu.

Objął spojrzeniem spokojną scenerię, wciąż idąc korytarzem. Kierowało nim nieokreślone poczucie niepokoju, które go obudziło. Dotarł pod drzwi Nefret, zanim dobiegł go jej zduszony krzyk – nie usłyszałby go, gdyby był kilka kroków dalej.

Dziewczyna nie zamknęła się na klucz, nie miało to jednak znaczenia, bo zawiasy puściły, gdy uderzył w drzwi ramieniem. Pokój był równie ciemny jak jego, ponieważ coś zasłaniało okno od zewnątrz. Nagle przeszkoda zniknęła i na podłodze pomiędzy łóżkiem i oknem dojrzał białawy kształt. Była to Nefret w nocnej koszuli.