Выбрать главу

– Hmm… Posłuchaj, Abdullahu, jeżeli dawni bogowie istotnie nie tolerują naruszania grobów, to wszyscy jesteśmy zagrożeni: ty, ja, Emerson i inni. Więc lepiej myślmy, że tak nie jest.

– Dobrze, Sitt. Ale ochranianie siebie nawet przed czymś, co nie istnieje, jeszcze nikomu nie zaszkodziło. – Wskazał na wiszące na mojej szyi amulety, po czym sięgnął za pazuchę swojej szaty. – Przyniosłem ci jeszcze jeden.

Jak większość egipskich amuletów, był wykonany z niebieskozielonego fajansu i z tyłu miał umocowane kółko, żeby go było można powiesić na szyi. Nie wątpiłam, że to autentyk. Abdullah miał swoje dojścia.

– Dziękuję – odparłam z uśmiechem. – Ale co z Emersonem? Czy dla niego też coś masz?

– On i tak by nie chciał czegoś takiego nosić, Sitt.

– Nie o to chodzi, Abdullahu. Czy jesteś pewien, że to właśnie dlatego dałeś amulet mnie, a nie jemu? Bo przecież nie z tego powodu, że twoim zdaniem ja bardziej potrzebuję ochrony, prawda?

Twarz Araba pozostała poważna, lecz rozpoznałam znajomy błysk w jego oczach. Z pewnością doskonale bawił się moim kosztem.

– Jesteś nieostrożna, Sitt. Robisz czasami głupie rzeczy.

– Jeżeli nawet, to przecież wy obaj z Emersonem czuwacie nade mną – odparłam wesoło. – A teraz jeszcze będzie mnie pilnował Sobek.

Odpięłam łańcuszek i dodałam figurkę boga-krokodyla do mojej kolekcji amuletów.

Ramzes poszedł obejrzeć zwłoki. Reszta z nas odmówiła sobie tej atrakcji, nawet Emerson, który – ostentacyjnie nie patrząc na syna – oznajmił, że nie musi udowadniać swojej męskości gapieniem się na zmasakrowane trupy.

Był nadal wściekły na Ramzesa. Wciąż winił go za to, że pozwolił uczestniczyć Nefret w nocnym wypadzie do Starego Miasta. Szczerze mówiąc, sam zabierał mnie w równie zapuszczone i niebezpieczne zakątki Kairu, jednak swoją adoptowaną córkę wciąż uważał za małego złotowłosego dzieciaka o słodkiej buzi. Nefret nie była już dzieckiem, o czym mogłaby zaświadczyć pewna liczba młodych dżentelmenów, ale ojcowie potrafią być idiotycznie nadopiekuńczy wobec córek. (Podobno niektóre matki zachowują się równie absurdalnie w stosunku do synów, lecz to nie mój przypadek).

Ja sama nie obarczałam tym razem Ramzesa odpowiedzialnością za zachowanie Nefret. Kiedy jednak się dowiedziałam, że zabrał ją ze sobą na oględziny zwłok, doszłam do wniosku, że moja tolerancja powinna mieć pewne granice.

Gdy wrócili, siedzieliśmy na werandzie przy herbacie. Jeden rzut oka na twarz Nefret przekonał mnie, że z pewnością nie odwiedzała znajomych w Luksorze, jak to zapowiedziała, wychodząc. Ramzes zachowywał kamienną twarz, co stanowiło oznakę, że zmaga się z jakąś silną emocją. Chciał pomóc Nefret zsiąść z konia, lecz zignorowała go. Zeskoczyła z siodła, rzuciła lejce stajennemu i usiadła z nami przy stole.

– Może kawałek ciasta? – zaproponowałam, podsuwając jej paterę. Było wyjątkowo smakowite, z orzechami i daktylami, grubo polukrowane.

– Nie, dziękuję – odparła i odwróciła głowę, przełykając ślinę.

– Aha – mruknęłam. – Więc jednak poszłaś z Ramzesem. Przecież stanowczo ci zabroniłam…

– Nie, ciociu Amelio, nie zabroniłaś mi. Zrobiłabyś to z pewnością, gdyby ci to przyszło do głowy, ale nie przyszło. – Uśmiechnęła się do mnie niepewnie i klepnęła Emersona po napiętym ramieniu. – Kochany profesorze, uważaj, bo się zadławisz. Zechciejcie oboje pamiętać, że jestem tu jedyną osobą z medycznym wykształceniem.

– Zrobiło jej się niedobrze – oznajmił Ramzes, który opierał się o ścianę z zaplecionymi na piersi rękami, spoglądając krytycznie na przybraną siostrę.

– Ale dopiero po wszystkim! Zresztą sam byłeś trochę zielony na twarzy! – odgryzła się. Złapała ze stołu kawałek ciasta i podetknęła mu pod nos. – Proszę, poczęstuj się.

– Nie, dziękuję – burknął Ramzes, odwracając wzrok.

– Było aż tak źle? – zapytałam.

– Tak. – Nefret odłożyła lepkie ciasto na talerz i wytarła palce w serwetkę.

– Tak – zawtórował jej Ramzes, po czym podszedł do bufetu pod ścianą i wrócił z dwiema szklaneczkami whisky z wodą. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, mamo? – zapytał, podając jedną Nefret. – Sama często powtarzasz, że lecznicze działanie dobrej whisky…

– Zgadza się.

Ramzes, zanim pociągnął spory łyk, uniósł szklankę ku Nefret. Potem usadowił się na swoim ulubionym miejscu na parapecie.

– Zbadała rany bardzo dokładnie – powiedział. – Wygląda na to, że ich charakter potwierdza wcześniejsze przypuszczenia.

– Że co? Że to był krokodyl? – zdumiałam się. – Dobrze wiesz, że krokodyli…

– Peabody – przerwał mi Emerson. Najwyraźniej doszedł już do siebie. Jego głos był spokojny, a twarz opanowana, ale błękitne oczy błyszczały groźnie. – Czy uważasz to za odpowiedni temat do rozmowy przy popołudniowej herbacie?

– Dobrze wychowanym ludziom wiele z naszych rozmów wydałoby się nieodpowiednimi – odparłam. – Skoro nasza młodzież mogła się zdobyć na obejrzenie szczątków, my możemy przynajmniej wysłuchać ich relacji. Byłbyś tak dobry, Emersonie, i nalał mi też szklaneczkę?

– No proszę – burknął, lecz spełnił moją prośbę, a potem nalał sobie. David nie chciał się poczęstować, gdyż prawie w ogóle nie pije, poza lampką wina od czasu do czasu. W każdym razie ja nie widziałam, żeby pił coś mocniejszego.

– Nie będę się zagłębiała w ponure szczegóły, profesorze – powiedziała Nefret, głaszcząc usadowionego na podołku Horusa. – W każdym razie rany wyglądały tak, jakby je zadało wielkie zwierzę o długich, ostrych zębach. Ponieważ jednak takie zwierzęta w okolicy nie występują, musiało to być jakieś narzędzie, skonstruowane przez człowieka. Przyszła mi na myśl Żelazna Dziewica, którą widzieliśmy w muzeum w Norymberdze…

– Rany boskie! – krzyknęłam. – Chcesz powiedzieć, że ktoś sprowadził do Egiptu średniowieczne narzędzie tortur?

– Dajże spokój, Peabody – uciszył mnie Emerson, który zapomniał już o swych obiekcjach i słuchał z wielkim zaciekawieniem. – Żelazna Dziewica, która kształtem i rozmiarami przypomina człowieka, ma skierowane do wewnątrz kolce w plecach i pokrywie – wyjaśnił. – Kiedy się ją zamyka, kolce wbijają się w ciało ofiary. Ale ten sam skutek można osiągnąć za pomocą prostszego urządzenia, na przykład ciężkiej deski z nabitymi długimi gwoźdźmi.

– Właśnie – potwierdziła Nefret, dopijając whisky. – Rany występowały tylko na głowie i tułowiu, a w jednej z nich dojrzałam błysk metalu. Tak jak przypuszczałam, była to ułamana końcówka gwoździa lub kolca.

– I ty ją… wyciągnęłaś? – zapytał David, przełykając ślinę.

– Oczywiście. To przecież dowód rzeczowy. – Klepnęła się po kieszonce na piersi. – Zabrałam go, bo nikt w zabtiyeh i tak go nie chciał. W zwłokach znajdowało się jeszcze jedno ciało obce… kawałek szpagatu, werżnięty głęboko w szyję.

– Sznur do duszenia – wyszeptałam. – Wyznawcy bogini Kali…

Kiedy to powiedziałam, Ramzes prychnął i zacisnął wargi tak mocno, że utworzyły wąską kreskę.

– Tego nieszczęśnika nie uduszono, ciociu Amelio – wyjaśniła Nefret. – Sznurek wpił mu się w kark, nie w gardło. Prawdopodobnie miał na szyi jakiś amulet czy krzyżyk i ktoś go szarpnął tak mocno, że się zerwał.

– I to też pewnie… wydobyłaś? – zapytał z rezygnacją Emerson.

– Tak, profesorze. Pytanie tylko, po co ktoś to wszystko wyczyniał, jeśli po prostu chciał kogoś zabić?

– Pewnie to sprawka jakiejś nowej sekty zabójców – oświadczyłam. – Coś jak kult Kali w Indiach. Może jacyś szaleni fanatycy przywrócili kult boga-krokodyla, Sobeka?