Выбрать главу

– Przypuszczam, że niedługo – powiedziała Katherine. – Będzie im spieszno do was. Mamy nadzieję, że będziemy się często widywać. Wspomniałaś chyba, że mała panna Emerson wybiera się przyszłej jesieni na uniwersytet? Gdyby nie chciała przerywać nauki podczas zimy, pamiętajcie, że byłam guwernantką i nauczycielką.

– Rany boskie! – wykrzyknęłam. – O czymś mi przypomniałaś! Obiecałam Fatimie, że znajdę jej nową nauczycielkę. Jest tak nieśmiała, że nie poprosiłaby mnie o to po raz drugi.

– Fatima jest bardziej zaradna, niż ci się zdaje, ciociu Amelio – wtrąciła Nefret. – Sama już sobie kogoś znalazła. W Luksorze jest podobno jakaś dama, która prowadzi kursy.

Katherine nic z tego wszystkiego nie rozumiała i poprosiła, by jej wytłumaczyć, o co chodzi. Na moje wyjaśnienie zareagowała z właściwym sobie entuzjazmem.

– I pomyśleć, że ta skromna, drobna kobietka ma takie aspiracje! Robi mi się wstyd za samą siebie… ja też powinnam prowadzić kursy dla takich osób.

– A może założyłabyś szkołę? – zaproponował Cyrus. – Mogłabyś wynająć jakiś budynek, zatrudnić nauczycielki…

– Naprawdę? – rozpromieniła się Katherine. Ze swoimi siwymi pasemkami we włosach, okrągłymi policzkami i zielonymi oczami przypomina mi zawsze sympatycznego kota z bajek. Nikt pewnie nie nazwałby jej piękną, lecz gdy patrzyła na swego męża tak jak teraz, mnie wydawała się piękna – i jemu najwyraźniej też. – Naprawdę tak uważasz, Cyrusie? Moglibyśmy uczyć kobiety nie tylko czytania i pisania, ale także prowadzenia domu i opieki nad dziećmi, a gdyby któraś wykazała szczególne zdolności, na przykład do maszynopisania…

Cyrus wybuchnął śmiechem.

– I pewnie jeszcze ustanowiłabyś dla wszystkich stypendia uniwersyteckie! Możesz założyć nawet kilka szkół, kochanie, jeżeli to cię uszczęśliwi.

Po kolacji przeszliśmy do salonu, gdzie powitała nas czule kotka Vendergeltów, Sechmet. Należała kiedyś do nas; zabraliśmy ją do Egiptu w nadziei wynagrodzenia Ramzesowi utraty ukochanego Basteta. Nie zaprzyjaźnili się jednak, a mój syn nazywał Sechmet „futrzastym próżniakiem”. Była tak bezmyślnie i niewybrednie przymilna, iż nie robiło jej żadnej różnicy, na czyich kolanach siedzi, lecz właśnie ta jej cecha urzekła Cyrusa. Żyła sobie teraz w Zamku jak księżniczka, karmiona przez majordomusa śmietanką i filetowaną rybą, kiedy Vandergeltowie przebywali w Ameryce. Nigdy nie wychodziła poza mur okalający posiadłość, bo Cyrus nie pozwalał jej się zadawać z pospolitymi kotami.

Mrucząc histerycznie, usadowiła się teraz na kolanach Davida. Nefret podeszła do fortepianu, a Cyrus odciągnął mnie na stronę.

– Dziękuję ci, droga Amelio – rzekł ciepło. – Dzięki tobie Katherine czymś się zainteresuje. Przed waszym przyjazdem była nieco osowiała. Tęskni za dzieciakami, sama rozumiesz.

– Mam wrażenie, że ty także.

Dzieci Katherine z jej pierwszego, nieszczęśliwego małżeństwa zostały w szkole w Anglii. Nie znałam ich, ponieważ święta i wakacje spędzały w Ameryce wraz z ojcem i macochą. Cyrusowi, który zawsze pragnął mieć dużą rodzinę, bardzo przypadły do serca.

– To prawda, moja droga – westchnął smutno. – Może uda ci się przekonać Katherine, że powinniśmy wziąć je ze sobą w przyszłym sezonie. Zatrudnię wychowawców, nauczycieli… będą miały wszystko, czego ich matka zapragnie.

– Porozmawiam z nią, Cyrusie. To doskonały pomysł. Klimat w Luksorze zimą jest wyjątkowo zdrowy, a pobyt tutaj miałby dla nich wielki walor edukacyjny.

– Jesteś najlepszą przyjaciółką na świecie, Amelio. – Ujął moją dłoń i uścisnął serdecznie. – Nie wiem, jak moglibyśmy żyć bez ciebie. Obiecaj mi, że będziesz… uważać na siebie, dobrze?

– Przecież uważam – odparłam ze śmiechem. – I mój drogi Emerson także. Czemu właściwie mi to mówisz, Cyrusie?

– Pomyślałem sobie po prostu, że znów masz coś w zanadrzu, jak zawsze zresztą. Im spokojniej to wszystko wygląda, tym bardziej obawiam się jakiegoś kolejnego groźnego wydarzenia. Nie odmówisz, jeśli zaproponuję ci pomoc? Powiedz, że nie.

– Twoja przyjaźń jest dla mnie bardzo cenna, drogi Cyrusie. Aktualnie jednak nic złego się nie dzieje. Chciałabym tylko…

W tej chwili jednak zawołał mnie Emerson, niby to wzywając nas do wspólnego śpiewania. Poradził już sobie dość dobrze z zazdrością o Cyrusa, nie jest jednak zachwycony, gdy inni mężczyźni trzymają mnie tak długo za rękę.

Uwielbiam muzykę, ale te zaimprowizowane koncerty cieszą mnie przede wszystkim ze względu na wspaniałe towarzystwo, a nie nasze umiejętności muzyczne. Emerson zupełnie nie ma słuchu, lecz śpiewa bardzo donośnie i z wielkim uczuciem. Jego wykonanie „The Last Chord” jest jednym z najlepszych (dzięki temu, że prawie cała melodia jest na tę samą nutę). Odśpiewaliśmy kilka wesołych chórów Gilberta i Sullivana, a potem Nefret namówiła Ramzesa do wykonania wraz z nią piosenki z nowej operetki Victora Herberta. Cyrus przywozi zawsze ze sobą najnowsze amerykańskie utwory muzyczne; tej melodii nikt z nas jeszcze nie słyszał.

– To duet – powiedziała Nefret. – Nie mogę śpiewać obu partii naraz, a tylko ty potrafisz czytać z boku.

– Słowa tej piosenki są jeszcze bardziej sentymentalne i banalne niż innych – stwierdził Ramzes, zaglądając jej przez ramię. – Nie uda mi się zachować powagi.

– A co jest złego w błękitnych oczach i złotych włosach? – zachichotała. – Do „brązowych” trudniej znaleźć rym. Wchodzisz w tym miejscu: „Choć nie jesteś bez skazy, ukochana…”.

Przyznaję, że wypadli razem bardzo dobrze, choć Ramzes nie oparł się pokusie zaakcentowania swojej opinii o piosence i jego głos przy ostatniej wysokiej nucie przeszedł w wibrujący falset.

Koncert zakończył się odśpiewaniem przez Cyrusa jego ulubionej „Kathleeen Mavourneen”, przy której – jak to nieelegancko określił Emerson – przez cały czas robił cielęce oczy do żony.

Wyszliśmy potem na dziedziniec, by zaczekać na powóz. Noc była piękna i chłodna, a gwiazdy świeciły jasno niczym diamenty pani Stephenson. Katherine, podekscytowana nowym pomysłem, zaproponowała, żebyśmy nazajutrz wybrali się do Luksoru odwiedzić nauczycielkę Fatimy.

– To niemożliwe – oznajmił Emerson.

– Dlaczegóż to? – zaprotestowałam. – Możesz mi chyba dać kilka godzin wolnego. Ten okropny numer pięćdziesiąty trzeci…

– Nie będziemy pracować przy pięćdziesiątym trzecim. Mam dla ciebie niespodziankę, Peabody. To wspaniała nowina! Jutro bierzemy się do grobu numer pięć!

– Bardzo ekscytujące – mruknęłam. W tym zawalonym gruzem grobie z pewnością nie było niczego ciekawego, a czekał nas ogromny wysiłek.

– Jak to załatwiłeś? – zapytał Cyrus z odrobiną zazdrości w głosie. Tęsknił za pracą w Dolinie, gdzie przez wiele lat prowadził wykopaliska. Nie osiągnął większych sukcesów, lecz ciężko mu było zrezygnować z przyjemności, jaką dawała mu ta praca.

– Takt – odparł mój mąż, bardzo z siebie zadowolony. – Zwróciłem po prostu Weigallowi uwagę, że nikt nie zajmie się tym przeklętym miejscem, a Davis, jako egoistyczny nieuk…

– Nie powiedziałeś tego! – wykrzyknęłam i całą naszą grupką wstrząsnął śmiech.

– Wszystko jedno, co powiedziałem. Weigall się zgodził, a on tu rządzi.

– To bardzo uprzejmie z jego strony, że puścił w niepamięć, iż go wtedy znokautowałeś.

– Dla jego własnego dobra – mruknął Emerson obłudnie. – Nieważne zresztą. Będziemy potrzebowali więcej ludzi niż przy tych mniejszych grobach. Nefret i David niech też przyjdą, chcę to dobrze obfotografować.

Po powrocie do domu Emerson posłał nas wszystkich do łóżek, bo zamierzał nazajutrz rozpocząć bardzo wcześnie. Kiedy wyszczotkowałam i zaplotłam włosy, wyśliznęłam się w nocnej koszuli z sypialni, zostawiając go pochylonego nad notatkami.