– Jakoś pokuśtykam. Pomóż mi tylko wstać.
Początkowo nie mógł jednak nawet kuśtykać i Ramzes musiał go wlec przez podwórze do bramy, którą Layla zostawiła otwartą.
Obaj ważyli mniej więcej tyle samo, lecz Ramzes przysiągłby, że David w ciągu ostatnich godzin przytył o dobre kilkadziesiąt funtów. Kolana się pod nim uginały, każdy oddech rozrywał mu płuca. Wiedział, że długo nie da rady.
Kiedy jednak posłyszał z wnętrza domu jakiś okrzyk, okazało się, że da radę. Przypływ adrenaliny pomógł mu przedostać się za bramę, w zacieniony kąt pod murem. Nie wolno mi przystanąć, myślał, jeszcze nie teraz. Dzięki Layli wciąż mieli niewielką przewagę czasową. Modlił się o jej udaną ucieczkę i o swoją także. Po drugiej stronie wzgórza był dom Abdullaha i prześladowcy na pewno się domyślą, że poszedł w tamtym kierunku. Na pewno będą… będą…
Działo się coś dziwnego. Plamy księżycowego światła na ziemi drżały jak powierzchnia wody, do której wrzucono kamień. Chociaż nie było wiatru, drzewa kołysały się jak w podmuchach wichury. Ramzes nie mógł już złapać tchu i padł na kolana, pociągając za sobą Davida.
– Idź sam – wymamrotał. – Dom Abdullaha…
– Nie tam, głupcze. Za daleko.
Ktoś go ciągnął i nazwał go głupcem. Layla? Stał znów na nogach i kuśtykał, płynął przez plamy księżycowego srebra i czerni, aż oślepił go jaskrawy blask słońca i poprzez światło wpadł w ciemną czeluść.
Wolałabym zapomnieć o tych godzinach oczekiwania, lecz muszę zdać z nich relację, żeby opowieść była kompletna. Ja sama przywykłam już do irytujących zwyczajów mojego syna i o wiele trudniej było mi znieść niepokój Nefret niż własny. Ramzes nie pierwszy raz wypuścił się na niebezpieczną i nieprzemyślaną eskapadę, nie racząc mnie nawet o tym poinformować. Spóźnienie nie musiało jeszcze oznaczać katastrofy; byli obaj z Davidem dorosłymi mężczyznami (w każdym razie fizycznie, jeśli nie emocjonalnie), nieźle obeznanymi z różnymi formami samoobrony, łącznie z egipskimi chwytami zapaśniczymi, które im sama pokazałam.
Uspokajałam w ten sposób siebie i usiłowałam uspokoić Nefret, ona jednak nie przyjmowała do wiadomości żadnych argumentów. Są w niebezpieczeństwie, powtarzała, ona to wie i to jej wina, bo nie poszła z nimi, i trzeba koniecznie coś zrobić.
– Ale co? – zapytałam po raz kolejny, patrząc, jak krąży nerwowo po pokoju. Nie przebrała się nawet po pracy i jej ciężkie buty dudniły o podłogę. Horus był na nią zły, że nie usiadła i nie może rozłożyć się na jej podołku. Kiedy go mijała, chwycił ją pazurami za nogawkę spodni. Odczepiła go bez słowa i chodziła dalej.
– Poszukiwania nie mają sensu – przekonywałam ją. – Nawet nie wiemy, skąd zacząć.
– Od świątyni – odpowiedział mi Emerson, wystukując fajkę. – Mniejsza o kolację, i tak nie mam apetytu. Jeżeli tam nie będzie po nich śladu, obiecuję, że wrócę prosto do domu.
– Nie puszczę cię samego. Idę z tobą.
– Nie idziesz.
Dyskutowaliśmy głośno, dopóki Emerson nie uniósł dłoni, byśmy ucichli. W tej ciszy dobiegł nas odgłos kopyt galopującego konia.
– No proszę. – Szeroka pierś Emersona uniosła się w westchnieniu ulgi. – Jadą. Usłyszą ode mnie kilka przykrych słów za to, że tak nas nastraszyli! To Risza albo nie znam się na koniach.
Istotnie był to Risza. Pędził jak wicher i tuż przed werandą zatrzymał się w miejscu, drżąc cały. Siodło było puste, a z szyi konia zwisał zerwany sznur.
Mój drogi mąż objął dowództwo i w ciągu dziesięciu minut siedzieliśmy już na koniach, gotowi do drogi. Nefret chciała dosiąść Riszy, lecz Emerson się na to nie zgodził, bo wiedział, że wyprzedziłaby nas znacznie. Szlachetne zwierzę nie pozostało jednak w domu, ale poprowadziło nas z powrotem drogą, którą przybyło w takim pośpiechu, wiodąc nas, jak się spodziewałam, do świątyni Setiego I.
W pobliżu źródła na północ od świątyni stała przywiązana Asfur, towarzyszka Riszy. W jednej z komór przylegających do sali kolumnowej na widok świateł naszych świec uskoczył z sykiem w cień chudy kocur. Pożywiał się resztkami jedzenia chłopców. Na ziemi leżały ich plecaki, kurtki i dwie puste butelki po wodzie. Przybory rysownicze były spakowane, więc coś się musiało wydarzyć, gdy zbierali się już do odejścia. Poza tym ani w samej świątyni, ani jej okolicach nie natrafiliśmy na żadne ślady. Zresztą plam krwi czy odcisków stóp i tak nie dałoby się zobaczyć w słabym blasku świec.
Wróciliśmy do domu. Tym razem mój mąż przechadzał się nerwowo, a Nefret siedziała nieruchomo z zaplecionymi na piersi rękami, przymknąwszy oczy. W końcu Emerson powiedział:
– Nie opuścili świątyni z własnej woli. Nie zostawiliby przecież koni na łasce losu.
– To oczywiste – odparłam. – Zaraz jadę do Gurna i wezwę… nie, nie Abdullaha, niepokój i wysiłek zaszkodziłyby mu. Wezwę Selima i Daouda i…
– Nigdzie nie jedziesz, Peabody. I ty także, Nefret. Zostań tu i pilnuj ciotki… wierz mi, to diabelnie trudne zajęcie. Ja sprawdzę na dahabii. Nie liczę na wiele, ale ktoś może ich zauważył. Sprowadzę tu raisa Hassana i jego załogę, a potem zastanowimy się, co robić dalej.
Minęła kolejna okropna godzina. Emerson nie wracał. Zamiast niego pojawił się jednak Hassan z wiadomością. Mój mąż usłyszał od kogoś, że widziano chłopców, jak szli w stronę przystani promu. Przypuszczał, że pojechali do Luksoru, i zamierzał podążyć ich śladem, zabierając ze sobą Mahmuda. Rais Hassan miał zostać z nami.
Nefret nie zareagowała na to, wciąż siedząc bez ruchu już od przeszło godziny. Ale nagle zerwała się na równe nogi, a siedzący na jej kolanach Horus klapnął na podłogę.
– Słuchajcie! Ktoś jedzie! – zawołała, zagłuszając protesty kota.
Istotnie ktoś nadjeżdżał galopem; przez chwilę sądziłam, że to Emerson. Dojrzałam jednak już z daleka, że postać na koniu to nie on.
– Selim – stwierdziła Nefret.
I rzeczywiście był to Selim. Był znakomitym jeźdźcem i tylko on mógł tak gwałtownie wymachiwać w pełnym galopie rękami, nie spadając z konia. Coś także wykrzykiwał, ale póki nie zeskoczył na ziemię, nie dało się odróżnić słów.
– Są bezpieczni! – usłyszałam najpierw. – Są bezpieczni w moim domu, Sitt! Musicie zaraz tam jechać. Trzeba zabrać medykamenty, bo są ranni i krwawią. Zostawiłem na straży Daouda i Yussufa. Są bezpieczni, Sitt, przysłali mnie do was!
– Doskonale – odparła Nefret, gdy podekscytowanemu chłopakowi zabrakło powietrza. – Pojadę z tobą, Selimie. Każ Alemu osiodłać Riszę. – Objęła mnie w pasie i przytuliła. – Wszystko już dobrze, ciociu Amelio. Proszę, weź moją chusteczkę.
– Nie jest mi potrzebna, kochanie – odparłam, pociągając nosem. – Chyba mam lekki katar.
– Wobec tego nie możesz być nocą na dworze. Nie, ciociu Amelio, nalegam, żebyś tu została i poczekała na profesora. Poślij może kogoś do pana Vandergelta po powóz, na wypadek, gdyby chłopcy…
Nie dając mi możliwości zastanowienia się, wbiegła do domu i po chwili wróciła ze swoją lekarską torbą. Tak czy inaczej to było najlepsze rozwiązanie. Nie obawiałam się o nią, skoro miała przy sobie Selima, a Riszę w pełnym galopie mogła zatrzymać chyba tylko kula.
Niebawem zjawili się ze swoim powozem Cyrus i Katherine, tak jak się spodziewałam. Zasypali mnie pytaniami i koniecznie chcieli w czymś pomóc. W trakcie mojego opowiadania wrócił Emerson.
– A więc znów się zaczęło – stwierdził sentencjonalnie Cyrus. – Coś mi się właśnie wydawało, że sezon jest jakiś za spokojny. Emersonie, mój druhu, czy z tobą wszystko w porządku?
– Jestem już chyba za stary na takie historie, Vandergelt – odparł mój mąż, przesuwając dłonią po twarzy.