Atmosfera domowa stała się nieznośna również z innego powodu.
Ojciec nieustannie obserwował Tiril. Raz po raz zaskakiwała go, gdy siedział i gapił się na nią w jakiś bardzo dziwny sposób. A kiedy na niego spojrzała, natychmiast odwracał oczy.
Wielokrotnie nawiedzał ją we wspomnieniach pewien obraz. Mianowicie widok ojca w jej pokoju, wpatrującego się w nią, z czymś białym, co trzymał w ręce. Szalik? Pas białego materiału? I ten zdecydowany, niemal desperacki wyraz jego twarzy. Oraz jego ciche „nie”, kiedy pospiesznie wychodził z pokoju.
Ojciec zaczął się też teraz troszczyć o jej wygody i samopoczucie. To było coś nowego. Tiril uważała, że powinna być tym wzruszona. Tymczasem doznawała uczucia, że coś obrzydliwego pełznie po jej skórze, od karku w dół, po plecach, obejmuje całe ciało.
Wstydziła się okropnie swojej reakcji.
Tysiące razy próbowała sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Carla zrobiła ze sobą koniec właśnie w chwili, kiedy nareszcie pozwolono jej wyjść za mąż za człowieka, którego pragnęła poślubić. Dlaczego, dlaczego?
W takich razach dobrze było mieć przy sobie Nera. Dobrze było ukryć twarz w jego szorstkiej, kudłatej sierści, słyszeć jego pomruki, czuć jego bezgraniczną cierpliwość.
Tiril szeptała do niego:
– Nie wiem, Nero, co to jest. Mam wrażenie, jakby czaił się za mną jakiś wielki, ponury cień. Jakby w przyszłości groziło mi jakieś zło. Budzę się często w środku nocy, właśnie dlatego, że śnił mi się taki cień. I nie rozumiem, co to może oznaczać.
Wzdychała i gładziła czworonożnego przyjaciela.
– Gdybym tak mogła przez cały czas być razem z tobą! To okropne, że musimy mieszkać z dala od siebie. Ale nie wolno mi zabrać cię do domu.
Zrezygnowana zakończyła:
– Zresztą i tak nie mam już dokąd cię zaprosić. Tego w ogóle nie można nazywać domem.
Odczuwała gwałtowną niechęć na myśl o tym, że będzie musiała tam wracać. I po raz pierwszy myślała, że ci biedacy, którym nadal starała się pomagać, są szczęśliwsi od niej. W takich chwilach najchętniej zamieniłaby się z którymś z nich miejscami, wzięłaby ich wolność w zamian za tę dławiącą, chorobliwą atmosferę, która zapanowała ostatnio w eleganckim domu konsula Dahla.
Rozdział 5
Islandia, Anno Domini 1699.
Była wczesna wiosna. Nad pokrytymi lodem szczytami Vatnajökull wisiał zimny księżyc. Dniało.
Siedmioro jeźdźców, pięciu mężczyzn, kobieta i trzynastoletni chłopak, podrózowało od północy. Byli w drodze już od wielu dni. Teraz musieli też jechać przez znaczną część nocy, by jak najprędzej wydostać się z morderczych pustkowi Sprengisandur. Ani konie, ani ludzie nie byli już w stanie wytrzymać dłużej głodu i wyczerpującej jazdy po dokuczliwych drobnych kamieniach.
Cel podróży stanowiło Thingvellir. Troje z wędrowców miało tam stanąć przed sądem za czary i posługiwanie się magią. Tak ciężkie okazały się ich przestępstwa; że musieli zostać postawieni przed samym Alltingiem. Co najmniej jedno z nich czekała śmierć. Być może wszystkich.
Pozostali mężczyźni byli strażnikami. Znajdował się wśród nich lensman ze Skalholt, który pojmał czarowników osobiście w najbardziej na północ położonych rejonach Islandii. W tamtą stronę strażnicy kierowali się na Kjölur, ale podróż była tak męcząca, że tym razem wybrali szlak przez Sprengisandur. Zbyt późno przekonali się, że w porównaniu z tymi pustkowiami droga na Kjölur mogła się wydawać niedzielną wycieczką.
A więc troje miało stanąć przed sądem. Tymczasem to pozostała czwórka bała się naprawdę. Dygotali przerażeni koszmarną podróżą, podczas której jednak ani straszna okolica, ani sami więźniowie nie byli najbardziej niebezpieczni. Najgłębiej przerażało ich wstrząsające spotkanie ze światem cieni i Czarnej magii.
Minęli już otoczone złą. sławą Odadhahraun, ale to właściwie nie znaczyło nic w porównaniu z lękiem, jaki trawił ich dusze. Sforsowali niezliczone rzeki i potoki, kryjące nie znane im głębie, ale pożyteczne o tyle, że konie mogły się napić. Opatrywali wrażliwe końskie nogi i pozdzierane kopyta, jechali przez cały dzień w ulewnym deszczu…
Drobiazgi, to tylko drobiazgi.
I wciąż nie widać końca drogi, wciąż jeszcze tak strasznie daleko do celu.
Oskarżeni natomiast zdawali się przyjmować wszystko Z niezmiennym spokojem.
Na małych, silnych islandzkich konikach siedmioro ludzi przemierzało bezkresne Sprengisandur, które co jak co, ale nazwę miało godną siebie. Konie, owce, ludzie ginęli często na tych nielitościwych pustkowiach.
Jechali przez mroczne bezdroża, nad którymi księżyc nie miał władzy, przez szare, kamieniste pustkowia. Lawy wulkanicznej tu nie było, tylko te drobne, ostre kamienie. Na zachodzie księżyc oświetlał lodowiec Hofsjökull, na wschodzie natomiast mienił się niebieskim blaskiem przerażający Vatnajökull. Gdyby się odwrócili, mogliby jeszcze zobaczyć majaczący w znacznej odległości Tungnafellsjökull o niewiarygodnych barwach – widok przypominający raczej olejne malowidła niż rzeczywisty pejzaż. Haganga, widoczny z daleka szczyt, którego obraz towarzyszył podróżnym przez niezliczone godziny, znajdował się teraz z tyłu, na skos od nich. Byli w drodze ku zielonym łąkom w dolinie u stóp Hofsjökull, szli do jedynej oazy, w czasie całej podróży. Tam konie będą mogły się najeść świeżej, trawy i odpocząć, tam oni sami będą mogli zebrać siły przed śmiertelnie męczącą drogą dalej na południe.
W milczeniu przemierzali wędrowcy bezkresne pustkowia Sprengisandur. Nigdzie ani śladu człowieczej siedziby, nigdzie ukrytego w jamie zwierzęcia, nigdzie ptasiego gniazda, nic.
Konie szły krokiem zwanym tutaj tylt, co potrafią jedynie islandzkie koniki, a co sprawia wrażenie, że i konie, i jeźdźcy płyną naprzód. Widok w tej bladej księżycowej poświacie zaiste upiorny…
Czterej strażnicy, dwaj na przedzie i dwaj z tyłu, czuli się najoględniej mówiąc niepewnie. Od początku z największą niechęcią przystępowali do obowiązku pojmania gdzieś na północy podejrzanych o czary. Jeszcze bardziej stracili na humorze, gdy biskup ze Skaltholt dał do zrozumienia, iż pewnie będą musieli zarywać noce, by zdążyć na czas do Thingvellir.
„Noc to ich pora” – uświadomił lensman biskupowi. „Mogą rzucić na nas urok”.
Biskup ze Skaltholt odpowiedział: „Nie zapominajcie jednak, że Pan jest z wami w tym ważnym zadaniu! Mój kolega, biskup z Holar, specjalnie mnie prosił, bym się zajął tą sprawą. On rozkłada ręce, gdy chodzi o takich zatwardziałych grzeszników; zrobił już, co mógł, ale ci nie wykazali najmniejszej poprawy ani nie wyznali swoich grzechów. Dlatego muszą zostać postawieni przed Alltingiem wobec całej Islandii i zostać osądzeni tak przez świeckie, jak i przez kościelne władze. I pamiętajcie: powinni być pojmani podczas snu. W przeciwnym razie nigdy ich nie dostaniecie. I muszą zostać dostarczeni tutaj po kryjomu, pojedziecie również nocą, jeśli będzie trzeba, przez poświęconą ziemię Skalholt i dalej do Thingvellir. Najlepiej, żeby was nikt nie widział!”
No i tak się stało. Nigdy jednak lensman i jego ludzie nie przypuszczali, że podróż będzie taka okropna!
Zaczęło się niewinnie, ot taka nawet dość przyjemna podróż na północ. O nic się nie troszczyli, jadali i pili obficie w zagrodach, w których przyszło im nocować. Czuli się ważni, więc zadzierali trochę nosa. Zapominali o tym „po kryjomu”, rozprawiali o swoim zadaniu i cieszyli się niemym podziwem wytrzeszczających oczy słuchaczy. Patrzcie, nie boją się pojmać takich groźnych czarowników! To ci dopiero. Że też się ważą!