Выбрать главу

– Służąca wróciła z wiadomością, że na dworze nikogo nie ma. „Ktoś musi sobie ze mnie robić żarty, powiedziała Gudrun. Pójdę i zobaczę sama”.

Pospiesznie wsunęła jedną rękę w rękaw płaszcza do konnej jazdy, drugi rękaw zarzuciła sobie na szyję. Gdy wyszła z domu, zobaczyła, że przed drzwiami stoi Faxi, obok niego zaś mężczyzna, w którym dziewczyna domyślała się diakona…

– Ale on przecież umarł! – krzyknął najmłodszy ze strażników.

– Cii! – syknął Gissur. – Nie wspomniałem przecież, by któreś z nich odezwało się choć słowem. I prawdopodobnie żadne nic nie powiedziało, bo przecież gdyby diakon przemówił, Gudrun by się zorientowała, jak się sprawy przedstawiają. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że upiory mają we zwyczaju powtarzać słowa, a ponadto wielką trudność sprawia im wymawianie imienia Boga, nawet jeśli stanowi ono część imienia człowieka, jak na przykład w imieniu Gudrun. W takim przypadku imię bywa bardzo zniekształcane i Gudrun natychmiast by to odkryła. Z pewnością więc ci dwoje ze sobą nie rozmawiali.

W torfowym budynku panowało dotkliwe zimno. Z zewnątrz dochodził szum zacinającego deszczu. Wszyscy mieli pełną świadomość, gdzie się znajdują: w okolicy, w której rozgrywały się przypominane przez Gissura wydarzenia.

– Diakon podsadził Gudrun na Faxiego i sam usiadł przed nią. Ruszyli natychmiast z miejsca i jechali przynajmniej godzinę bez słowa. Wkrótce znaleźli się nad brzegiem Hörga. Brzegi są tam bardzo strome, jak z pewnością widzieliście, a więc gdy koń dotarł do rzeki, kapelusz z szerokim rondem zsunął się z głowy diakona na plecy. W tym samym momencie chmura odsłoniła księżyc i Gudrun zobaczyła w jego blasku nagą czaszkę diakona. On sam zaś powiedział jakimś dziwnie dalekim, pustym głosem:

„Księżyc świeci. Śmierć na koniu leci. Widzisz te białe plamy na moim karku, Gaaarun, Gaaarun?”

Gudrun doznała takiego szoku, że nie była w stanie wykrztusić ani słowa, jechali tedy dalej w kierunku na Myrka. Tam zeskoczyli z konia przy cmentarnym murze, przed bramą dla przenoszenia zwłok, a diakon rzekł:

„Zaczekaj chwilkę, Gaaarun, Gaaarun. Chciałbym zabrać mego Faxi-Faxi na łąki-łąki”.

Z tymi słowy odprowadził konia.

Gudrun podeszła bliżej, przez bramę spojrzała w głąb cmentarza i zobaczyła tam otwarty grób. Była półżywa ze strachu, zdołała jednak odnaleźć linę kościelnego dzwonu. Dokładnie w tym momencie coś ją potwornie szarpnęło w tył. Zdołała się uratować wyłącznie dlatego, że w domu nie zdążyła porządnie włożyć płaszcza i miała tylko jedną rękę w rękawie. Płaszcz bowiem został z niej dosłownie zdarty, i to z taką siłą, że rękaw, który miała na sobie, puścił w szwach.

W mroku torfowego budynku dały się słyszeć pełne lęku westchnienia.

– Jeśli zaś chodzi o Gudrun, to zaczęła jak szalona szarpać za sznur kościelnego dzwonu i nie przestała, dopóki ludzie z zagrody w Myrka nie przybiegli i nie zabrali jej do domu. Była tak przerażona, że nie odważyła się ani uciekać, ani puścić sznura.

Od ludzi w Myrka usłyszała całą historię o śmierci diakona, sama zaś opowiedziała im o swojej upiornej podróży z duchem.

Tej nocy, kiedy już wszyscy poszli spać i kiedy pogaszono światła, diakon wrócił, by zabrać Gudrun. Trzeba powiedzieć, że mieszkańcy domu niewiele mieli czasu na sen.

– On powrócił? – wykrztusił jeden ze strażników. – To może on jest…

– Zamilcz! – syknął lensman niecierpliwie.

Gissura nie przestawało bawić ich pełne niepokoju zainteresowanie, ciągnął więc dalej, nie kryjąc złośliwej satysfakcji:

– Przez czternaście dni leżała Gudrun w Myrka, chora, nie mogąc znieść ani chwili samotności. Całymi dniami i nocami ktoś musiał przy niej czuwać. Mówiono, że sam pastor czytał psalmy przy jej posłaniu. Ostatecznie posłano po czarnoksiężnika, który mieszkał na zachód od Skagafjördhur, i…

– A to byłeś ty – wtrąciła Helga.

– Tak, to byłem ja. Pojechałem do Myrka i wykopałem tu podwórzu wielki kamień, który przetoczyłem pod szczytową ścianę domu. Szczerze mówiąc był to kamień ofiarny, w dawnych czasach w jego zagłębieniu składano krew ofiarną. To znaczy krew zwierzęcą, tak myślę, chyba raczej nie ludzką.

Tego samego wieczora, kiedy zapadł już zmierzch, diakon próbował ponownie wejść do domu, ale udało mi się trzymać go przy szczytowej ścianie i drażnić ciężkimi zaklęciami. Tak jest, moi panowie, właściwie to powinniście mi dziękować, bo możecie mieć spokój tej nocy. Po zakończeniu rytuału przetoczyłem ciężki kamień na diakona i pod nim spoczywa on do dzisiejszego dnia. Taką mam przynajmniej nadzieję.

Czterej strażnicy zadrżeli gwałtownie. Gdyby któryś z nich wyjrzał przez otwór w ścianie, na tle nocnego nieba dostrzegłby z pewnością zarysy kościoła w Myrka. Gospodarstwo położone jest tuż obok, o tym wiedzieli. Gdzieś tam, na dziedzińcu, leżał dawny kamień ofiarny. A pod nim…?

Czy można wierzyć, że tamtej nocy praca została wykonana dostatecznie dobrze? Że diakon na pewno znajduje się pod ziemią?

Helga patrzyła na całą tę opowieść z innej strony. W jej głosie słychać było wstrzymywany płacz, gdy wykrztusiła:

– Jaka to miłość! Jaka piękna historia! To najtragiczniejsza historia miłosna, jaką kiedykolwiek słyszałam!

– Masz rację – zgodził się z nią Gissur. – Pamiętam moje uczucia w tamtej chwili, kiedy musiałem zepchnąć go pod ziemię. Było mi go wtedy tak strasznie żal!

Atmosfera w zimnym pomieszczeniu. stawała się coraz bardziej przygnębiająca. Budynek z torfu zapadł się głęboko ze starości. Drewniane prycze stały w rzędach pod ścianami. Zmęczeni wędrowcy ułożyli się na nich w ubraniach, bowiem żadnej pościeli nie było. Więźniowie zostali przykuci łańcuchami do poręczy łóżek.

Powoli większości podróżnych udało się zasnąć po prostu ze zmęczenia. W przeciwnym razie pewnie okropny nastrój tego miejsca zmuszałby ich do czuwania.

W ciemnościach, niczym refleksy światła na wypolerowanej miedzi, płonęło dwoje oczu. Jedno z siedmiorga nie spało.

Do mózgów pozostałych płynęły myśli…

Lensman leżał w półśnie. Później był pewien, że nie zdrzemnął się nawet na chwilę, lecz akurat w tej chwili senne marzenia przeplatały się z rzeczywistością.

Stał na dziedzińcu dworu w Myrka przed wielkim kamieniem, jego ubraniem szarpał porywisty wiatr. Był kimś innym, w jego duszy pulsował nieutulony ból i tęsknota za jedną jedyną kobietą, za Gudrun. Przygniatał go jakiś ciężar, nagle okazało się, że nie stoi już obok kamienia, lecz znajduje się pod nim, ogarnęło go gwałtowne uczucie klaustrofobii, z trudem chwytał powietrze.

Jeden z jego ludzi gnał w tym śnie na siwym koniu. Rumak pędził przed siebie i nieuchronnie zbliżał się do rzeki. strażnik próbował go opanować, lecz nie miał nad koniem żadnej władzy. Wreszcie na urwistym brzegu wierzchowiec stanął dęba i nieszczęsny jeździec wpadł z wrzaskiem przerażenia do lodowato zimnej wody. Walczył rozpaczliwie, jęczał, machał rękami, lecz wściekły prąd znosił go coraz dalej, dryfująca kra uderzyła go z rozmachem w głowę, ja umieram, umieram, nigdy nie dotrę do mojej ukochanej, krążyła mu w głowie rozpaczliwa myśl, a ciało opadało z sił, było niczym sparaliżowane, panika odbierała mu wolę walki. Kiedy krzyczał, zachłystywał się wodą; kiedy próbował się chwycić jakiegoś lodowego bloku, inny blok tłukł go boleśnie z tyłu lub z boku…

Inny z ludzi lensmana również pędził na siwym koniu która grzywą. On jednak siedział za jakąś postacią, która świadomie kierowała rumaka w stronę cmentarza. Jeździec trzymał się kurczowo tej nieznajomej istoty, ale ona sprawiała okropne wrażenie, była martwa, niemal podzwaniały nagie kości, śmierdziało trupem. „Trzymaj mocno-mocno, jedziemy na Faxi-Faxi” – wyła potwornie zjawa.