Jeździec odwrócił głowę i człowiekowi za nim mignęła twarz, która przez dłuższy już czas spoczywała w ziemi. Kapelusz zsunął się na plecy, strażnik zobaczył obgniłą głowę, poczuł się chory z obrzydzenia i zaczął krzyczeć. Chciał zejść z konia, ale czuł, że jego ramiona są przywiązane do tej strasznej postaci, którą miał przed sobą, a on sam został przylepiony do konia.
Najmłodszy ze strażników nie był w stanie uspokoić wzburzonego umysłu. Nijak nie mógł zrozumieć, dlaczego nagle znalazł się na cmentarzu. Tuż przy nim wisiał sznur kościelnego dzwonu, ale żeby nie wiem jak się starał, nie mógł go dosięgnąć. Czuł natomiast, że coś go nieuchronnie wciąga do otwartego grobu. Rozkopana ziemia usuwała mu się spod stóp, zapadał się coraz głębiej, po pas, po szyję, a kiedy zaczął krzyczeć, ziemi naleciało mu do ust i…
Zerwał się ze skrzekliwym, zdławionym jękiem: Stwierdził, że siedzi w przejściu pomiędzy pryczami, a jego płaszcz i reszta ubrania spadła mu na głowę, zasłania twarz y mota ręce, zaczął pluć, żeby wyrzucić wełnianą czapkę, która kneblowała mu usta.
Dyszał gwałtownie, śmiertelnie przerażony. Drzwi były otwarte, do środka sączyło się blade światło poranka. Zdawało mu się, że widzi dwa jaśniejące punkty. Jakby odbicie… dwojga oczu?
W następnej sekundzie punkciki zniknęły.
Świeciły mniej więcej tam, gdzie znajdowali się więźniowie. Strażnik widział, że wszyscy troje leżą na swoich miejscach, gdzieżby zresztą mieli być, skoro zostali powiązani łańcuchami?
Gdzieś bardzo daleko rozległo się rozdzierające wołanie o pomoc. Czy to nie nad szumiącą rzeką Hörga?
Niezdarnie po omacku uwolnił się z pętających go ubrań, wstał i wyszedł na dwór. Żadnego z jego towarzyszy nie było w izbie.
Lensman również słyszał wołanie. Obudziły go jakieś krzyki, dochodzące poprzez deszcz i szum nocnego wiatru, zmarzł tak, że drżał na całym ciele i nie mógł -zrozumieć, dlaczego, na miłość boską, leżał na cmentarzu, obejmując rękami wielki kamień, który chyba chciał podnieść z ziemi.
Znajdował się na cmentarzu w Myrka! Jak, na Boga, się tu dostał?
Ktoś krzyczał. Bełkotliwie, jakby dławił go szloch. Albo jakby wpadł do wody…
Lensman zerwał się gwałtownie i pognał jak mógł najszybciej w szarym brzasku do rzeki płynącej między Myrka i Saurbæ.
W pobliżu Saurbæ zobaczył czwartego strażnika. Siedział na koniu, którego musiał wyprowadzić ze stajni, i wrzeszczał jak oszalały, próbując skierować wierzchowca do Myrka…
Lensman zdzielił go z całej siły w zadek i człowiek się ocknął, a jego krzyk przemienił się W odgłos przypominający gdakanie.
– Prędko! – ryknął lensman. – Ktoś się topi!
Wszyscy trzej znaleźli się na brzegu jednocześnie. Wspólnymi siłami próbowali wyciągnąć swego towarzysza, któremu właściwie nic poważnego nie groziło. Brodził po płytkiej wodzie, ale był skostniały z zimna.
W budynku z torfu Gissur rzekł z powagą:
– Nie powinieneś był tego robić. Musiałem użyć całej swojej siły, by ich przywrócić do rzeczywistości.
– Wiem. Ale byłem na nich wściekły.
– Musisz panować nad takimi uczuciami – rzekł Gissur z uśmiechem. – Ale, niech mnie… siłę to ty masz!
Żaden nie chciał rozmawiać z innymi o tym, co przeżyli Kiedy później jechali ku Sprengisandur z wąskiej doliny Eyjafjatdhardalur, strażnicy milczeli.
Ich serca przygniatał ciężar. Fakt, że jazda okazała się męcząca, stanowił najmniejszy problem. Dużo gorsze było to, że wszystko, cokolwiek robili tego dnia, zdawało się zaczarowane, nierzeczywiste. Kiedy chcieli wziąć coś do ręki, wiadro z wodą czy końskie kopyto na przykład, to niczego nie było tam, gdzie powinno. Mnóstwo czasu schodziło im na nieustannych poszukiwaniach, ale kiedy już nareszcie poszukiwany przedmiot się znajdował, to leżał właśnie tam, gdzie sądzili, że miał leżeć, i gdzie przede wszystkim szukali.
Dzień dał im się we znaki i nic też się nie poprawiło, kiedy nastał wieczór i księżyc wypłynął na niebo. Wtedy mieli wrażenie, że skradają się za nimi jakieś cienie, że gonią ich duchy na szybkich koniach, że krążą wokół, a elfy – chyba elfy właśnie – wczepiają się w ich ubrania. Kiedy jednak spoglądali w dół, nie widzieli ni kogo.
Z każdym następnym dniem, z każdą nadchodzącą nocą było po prostu gorzej i gorzej, w końcu ludzie mieli nerwy napięte niczym struny i przy lada szeleście podskakiwali przerażeni.
Upiory towarzyszyły im w drodze, nie odstępowały ani na krok, czasami któremuś ze strażników mignęła jakaś zjawa ze świata ciemności, innym razem ktoś słyszał bliskie, a jednak dalekie jęki potępionej duszy. Wiadomo było przecież, że na ponurych szlakach przez Sprengisandur zginęło wielu ludzi, nigdy jednak nie słyszeli, by dusze zmarłych miały się tu pokazywać żywym. Dlaczego więc teraz im, stróżom prawa?
I dlaczego więźniowie nucą tak cichutko i tak często jakieś niesamowite melodie?
Wszyscy czterej rozpaczliwie pragnęli znaleźć się jak najszybciej w domu.
W dalszej drodze dręczyły ich rozmaite cielesne plagi. Jeden dostał takiego bólu zęba, że ledwie mógł to wytrzymać, inny miał biegunkę i musiał się zatrzymywać co chwila w sprawie nie cierpiącej zwłoki. Na tych otwartych, pozbawionych jakichkolwiek zarośli piaszczystych pustkowiach była to dla niego wyjątkowo przykra dolegliwość. Trzeciego dręczył ból głowy, który ulokował się gdzieś nad potylicą i był tak nieznośny, że człowiekowi ciemniało w oczach. Czwarty zaś, ten, który wpadł do rzeki, był ciężko przeziębiony. Ciekło mu z nosa, w gardle paliło i piekło, miał zawroty głowy i ledwie trzymał się w siodle. Pragnął jedynie znaleźć się we własnej pościeli.
Konie natomiast miały się dobrze i nic nie wskazywało na to, że dokucza im niedostatek jedzenia. Zwłaszcza koń młodego Móri raz po raz przechodził w radosny kłus, głowę podnosił wysoko i z zadowoleniem strzygł uszami.
Strażnicy nie mogli tego pojąć.
Nagle jeden z nich zawołał:
– Tam przed nami coś leży!
Pospieszyli we wskazanym kierunku i zeskoczyli z koni. Kiedy jednak próbowali podnieść leżącego na ziemi biedaka, spostrzegli, że to trup. Zwłoki dosłownie na ich oczach rozłożyły się i zniknęły.
Najmłodszy ze strażników krzyczał głośno z przerażenia. Ale, niestety, nie było to ostatnie znalezisko. Ich droga była dosłownie usłana trupami i konającymi, podjęli wiele nieudanych akcji ratunkowych, zanim zrozumieli, że wszystko należy złożyć na karb magii. Wtedy przestali zwracać na to uwagę i przywidzenia się skończyły.
Kiedy cała siódemka zbliżała się do zalanego zimnym blaskiem księżyca Hofsjökull, strażnicy już całkiem utracili humor i wolę walki.
Spoglądali na bezkresne, zielonofioletowe zbocza lodowca i wzdychali ciężko.
Przeklęci więźniowie! Diabelskie zadanie!
Rozdział 7
Podczas kiedy wszystkie te wydarzenia rozgrywały się na smaganych wiatrem wyżynach Islandii, Tiril była zaledwie rocznym dzieckiem. Jeszcze przez kilka lat miała zachować radość w oczach, nawet jeśli czasami pojawiał się w nich błysk bolesnego zdziwienia.
Dopiero później miała się wyzbyć iluzji. Później…
Wtedy, kiedy jedyną istotą, jaką obdarzała zaufaniem, był pewien kudłaty pies.
Często, bardzo często na wpół dorosła Tiril mawiała do swego czworonożnego przyjaciela: „Gdybym nie miała ciebie, Nero, nie potrafiłabym żyć”.
Była to oczywista przesada, Tiril bowiem należała do ludzi niezłomnych, do takich, którzy jeśli popełniają samobójstwo, to jedynie w absolutnej ostateczności. Prawdą było natomiast, że tak samo jak ona potrzebowała obecności Nera, tak i on potrzebował jej. I Tiril o tym wiedziała. Mieć kogoś, kim można się zajmować i dla kogo się coś znaczy, to w życiu najważniejsze… Człowiek musi być potrzebny.