Выбрать главу

– Tej nocy nie będzie już ciemniej – powiedział cicho.

– Wkrótce zresztą zacznie świtać, już widać na wschodzie jasną smugę.

– Masz rację. Skoro więc zamierzasz odejść, to musi się to stać teraz. Tylko jak?

– Tutaj się z wami pożegnam. Zobaczymy się wkrótce, do widzenia, matko! Przyjdę wam na pomoc najszybciej jak zdołam.

– Nie możesz tak po prostu odjechać. Ich jest czterech i…

– Zamroczę ich wzrok.

– Za pomocą czarów? – zapytał Gissur krótko.

– Tak.

Gissura przeniknął dreszcz, ale westchnął tylko i szepnął:

– Będę cię wspierał.

– Ja też – obiecała Helga. – Żegnaj, mój synu! Uważaj na siebie!

– Wy też na siebie uważajcie. Zaraz zniknę. Przez jakiś czas jechali w milczeniu, ale potem usłyszeli przyciszony glos Móriego, śpiewającego dziwną, monotonną pieśń. Gdzie, u licha, on się tego nauczył, zastanawiał się Gissur, ale przyłączył się i śpiewał jak umiał. Helga również. Znali różne melodie tej pieśni, słowa też nie zawsze się zgadzały, lecz znaczenie było to samo.

Móri śpiewał, a oni wtórowali mu niezbyt dokładnie wymawiając słowa, raczej mruczeli niż wypowiadali zaklęcia w tę cichą, tajemniczą noc na wzniesieniach niedaleko Thingvellir:

„Ciemna, ciemna, czarna noc!

Przesłoń wzrok tych ludzi,

By nie widzieli tego, co widzą,

Niech nie wiedzą, gdzie się znaleźli”.

Lensman i strażnicy zaczęli przecierać oczy. Zrobiło się wokół nich tak ciemno, spadła jakaś mgła, niczego nie było widać. Więźniowie na koniach wyglądali niczym wielkie, niewyraźne cienie przesuwające się to tu, to tam. Raz byk ich troje, to znowu dwoje, później czworo, a czasami jeszcze więcej. Niekiedy jechali tuż obok, to znowu znikali…

Zdaje się, że zostało tylko dwoje…

Lensman zawołał na swoich ludzi. Podjechali natychmiast, zebrali się wokół niego.

– Popatrzcie, jeden nam gdzieś zginął!

– A mnie się zdawało, że jeden przybył, tylko że potem znowu gdzieś przepadł.

– Ja widziałem kilku.

– Nie gadaj głupstw! Zatrzymajcie ich!

Końskie kopyta zadudniły na kamienistej ziemi.

– Jest tylko dwoje! – zawołał jeden ze strażników. – Chłopak zniknął!

– O, do licha! To niemożliwe. Gdzie on się podział? Nic nie widzę, ciemno jak w kominie. Jakbym się znajdował we wnętrzu ziemi. Do cholery, gdzie my właściwie jesteśmy? Łapcie go! Natychmiast!

Konie kręciły się w kółko, ludzie wydawali sprzeczne po-: lecenia. Helga i Gissur siedzieli spokojnie, ich wierzchowce stały w miejscu. Żadne z uwięzionych nie dawało po sobie poznać, czy zniknięcie chłopca napawa ich radością, czy lękiem, żalem lub smutkiem. Na pytania lensmana odpowiadali oboje wzruszeniem ramion. Niczego nie widzieli, przecież ciemno niczym w grobie…

– A coście to śpiewali? – zapytał lensman podchwytliwie.

– Tylko psalm.

– Psalm? Mnie tego nie wmówicie, prędzej zjem własny kapelusz! Nie znaleźliście tej małej żmii? – krzyknął do swoich, tracąc panowanie.

– Jakby się pod ziemię zapadł.

– To przeklęty czartowski pomiot! Musi gdzieś tu być!

– Szukaliśmy wszędzie, panie lensmanie. Nigdzie nie ma.

– A koń to wyglądał, jakby mu się na tym pustkowiu świetnie powodziło – syknął lensman przez zęby. – Zresztą wszystkie konie sprawiają takie wrażenie. Tylko my skręcamy się z głodu. To czary!

Helga powiedziała z dumnie podniesioną głową:

– To nie czary. To mój syn oddawał zwierzętom swoje nędzne racje. Bo serce mu krwawiło na widok ich cierpienia.

– A on sam czym się żywił? Tylko mi nie mów, że powietrzem!

– Nie, wodą z rzek.

– No, ja widziałem, że pił na każdym postoju… – lensman przerwał nagle i zastygł w siodle. – Zamknijcie się wszyscy i nastawcie uszu!

Nocny wiatr zawodził w rozpadlinach. Skądś z bardzo daleka posłyszeli stukot końskich kopyt. Ale wiatr zagłuszał dźwięki i nikt nie mógł określić, z której strony dochodzą. Musieli dać za wygraną.

Helga przymknęła oczy i odetchnęła z ulgą.

Rozdział 9

Bergen, Norwegia.

Właściwie to nie do pomyślenia, by dziewczyna z dobrej rodziny, takiej jak rodzina Tiril, sama włóczyła się po ulicach miasta od rana do wieczora. Zawsze jednak na takie wyprawy wkładała długą sukienkę i ciemny płaszcz. Zdawało się, że mieszkańcy Bergen znali ją, tak jak się zna element krajobrazu. Promienna, uśmiechnięta dziewczyna o życzliwym spojrzeniu, która kłaniała się wszystkim znajomym.

A oni, nawet jeśli wiedzieli, że Tiril jest córką tych zadufanych w sobie Dahlów, starali się tego nie pokazywać. Ona sama zarozumiała nie jest, i to wystarczało. Ubierała się jak osoba prostego rodu. Mogła nawet sprawiać wrażenie, że pracuje jako dziewczyna na posyłki u sprzedawcy ryb albo jako pomocnica z piekarni, idąca właśnie do pracy. Nikt o nic nie pytał.

Poza tym miała opinię opiekunki bezpańskich psów. Takich osób lepiej nie zaczepiać bez powodu. Rozeszły się już pogłoski o haniebnej ucieczce dwóch napastników, których pogoniła sfora rozwścieczonych kundli.

Ludzie wiedzieli, dlaczego Tiril tak często chodzi po mieście choć to przecież nie przystoi dzieciom z lepszych domów Zwierzyła się jednemu ze swoich przyjaciół z rynku, ze wymyka się z pokoju przez okno i skradając się na tyłach budynku, przez dziurę w płocie wydostaje się do bocznego zaułka.

W ostatnich czasach zresztą w jej życzliwych ludziom oczach pojawił się smutek. I ludzie wiedzieli, dlaczego. Śliczna siostra tej panienki niedawno zmarła. Tragicznie, jak to się oficjalnie nazywało. Ale tu i ówdzie słyszało się co innego…

Tamten okropny człowiek przyszedł po raz trzeci.

Konsul Dahl przebywał przez kilka dni poza domem (mieszkanie było wtedy niezwykle przytulne i miłe), a kiedy wrócił, wyglądał jak wielki, tłusty kot, który właśnie pożarł utuczonego szczura.

Przyjął obcego, jak zawsze, w małym saloniku. Jakie to dziwne, myślała Tiril, że ów obcy w przetłuszczonej peruce przychodzi zawsze wtedy, kiedy mamy nie ma w domu.

Jak zwykle przysłuchiwała się rozmowie obu mężczyzn. Wprawdzie takie zachowanie nie było w jej stylu, lecz na widok tego człowieka dostawała gęsiej skórki, ogarniało ją uczucie, że powinna zachowywać najwyższą czujność podczas jego wizyt.

Tym razem nastrój był bardzo poufały. Ojciec poklepywał gościa po ramieniu i częstował ponczem, Tiril widziała, że jakaś ogromna suma pieniędzy zmienia właściciela.

Jak to dobrze, że ojciec jest w stanie zapłacić, pomyślała z ulgą. Nareszcie się uwolni od tego obrzydliwego typa.

Matka wciąż gościła u przyjaciół w Christianii, lecz Tiril słyszała, że wkrótce ma wrócić. Świetnie, bo z jakiegoś niezrozumiałego dla niej powodu źle się czuła w domu sama z ojcem.

Konsul Dahl przyglądał się swemu odbiciu w lustrze. Stwierdził, że drżą mu palce.

Ileż to czasu minęło od ostatniego razu.

Całkiem nowa owieczka. Czysta. Niewinna. Jego!

Cóż za rozkosz móc to wziąć, wykorzystać, nasycić się!

Poza tym to przecież jego oczywiste prawo.

Ale nie może wziąć jej tak jak tamtej. Tamta była małą laleczką tatusia.

Skrzywił się z niesmakiem. Że też można chcieć zrobić coś takiego! Jaka brzydka śmierć!

W pewnym sensie jednak ją rozumiał. Porzucił ją przecież, odwrócił się od niej plecami, ponieważ odkrył nowe możliwości. Ale też powiedział: proszę bardzo, wychodź sobie za tego młodzika, który niczego nie umie, niczego nie wie. Nie chcę mieć już z tobą do czynienia!

To, oczywiście, dlatego wyskoczyła. Z rozpaczy, że on, konsul Dahl, ją odtrącił.