Выбрать главу

Matka zresztą straciła już wiele z dawnej urody. Rysy twarzy zaczynały się rozmazywać i bardzo często czuć było od niej winem. Śmiech, dawniej taki perlisty, ostatnio stawał się przenikliwy i nieprzyjemny, pani Dahl rzadko teraz spędzała czas w domu. Tiril działała jej na nerwy do tego stopnia, że często krzyczała: „Czy nikt nie może wziąć w karby tej hałaśliwej dziewczyny?” Matka przestała też pokazywać gościom swoją śliczną starszą córkę. Żeby irytować męża, nazywała Car1ę ukochaną córeczką tatusia i na ogół powiedziawszy coś takiego znowu wychodziła, ojciec zaś wrzeszczał: „Do którego kochanka dzisiaj się wybierasz?” Matka odpowiadała na to złośliwie: „Ciebie nie powinno to interesować, już i tak do niczego się nie nadajesz”.

Tiril dorastała i zaczynała rozumieć coraz więcej. Coraz gorzej też czuła się w domu i starała się unikać spotkania z rodzicami. Było to absolutnie niezbędne, by mogła zachować spokój i pogodę ducha.

Ojciec posiadał dwa konie i dziewczynka spędzała wiele czasu w stajni, przy zwierzętach. Nikt jej tam nie przeszkadzał. Opowiadała koniom o wszystkim, a one słuchały cierpliwie i sprawiały wrażenie, jakby rozumiały jej troski. Nigdy nie pozwolono jej trzymać w domu nawet najmniejszego stworzenia, wszystkie bezdomne psy i kocięta, które zabierała z ulicy, witano krzykiem i wyrzucano bezlitośnie. Nikt natomiast nie wiedział, że jej powiernikami są konie.

– Co ja mam zrobić z Carlą? – szeptała jednemu do ucha, przytulona do jego grzywy. – Ona nie chce ze mną o niczym rozmawiać, uważam, że to wielka szkoda. Bo może mogłabym jej pomoc.

Teraz właśnie Tiril kończyła trzynaście lat. Udało jej się zachować wiele cech dziecięcych, wiele jednak zostało unicestwionych. Od czasu do czasu stosowano wobec niej surowe metody wychowawcze, uważano, że z tą swoją radością życia i entuzjazmem wobec otoczenia jest dzieckiem kłopotliwym. Hałaśliwy bachor, mawiała matka ze złością. Ojciec nie mówił nic, on kompletnie ignorował Tiril.

W tym wieku była już w stanie uświadamiać sobie, że nie ma w niej nic takiego, z czego rodzina mogłaby być dumna. W każdym razie jeśli chodzi o wygląd. Zwłaszcza gdy się absolutnie nie chciało dostrzegać radości w jej wzroku ani promieniującego od niej ciepła… tak, bo niestety wiele więcej do pokazania nie miała. Matka już dawno zrezygnowała z ubierania swojej młodszej córki w śliczne ubranka jak dla laleczki. Okazało się to po prostu niemożliwe. Dziewczynce – o zgrozo! – zaczynały się rysować muskuły. Była kanciasta i zbudowana niczym chłopak, twarz miała szeroką i wiecznie uśmiechniętą, szyję zbyt masywną, nogi za krótkie i tak dalej, i tak dalej. Słowem – beznadziejna.

Rodzice nie zdawali sobie sprawy z tego, że Tiril żyje swoim własnym życiem. Serce jej krwawiło na widok wszystkich cierpiących, więc kiedy nikt na nią nie patrzył, odkładała dla biednych jakieś kąski domowego jedzenia, w końcu robiła to nieustannie. Oddawała potem zapasy tym, którzy ich potrzebowali, ale domownicy nie wiedzieli o jej tajemniczych wyprawach.

Stary człowiek mający tylko jedno oko w okaleczonej twarzy, który wyglądał tak strasznie, że inni nie chcieli nawet słyszeć o jego istnieniu, wyczekiwał na nią codziennie, schowany za narożnikiem domu, i Tiril nigdy go nie zawiodła. Nie trzeba było wiele pożywienia, żeby podtrzymać w nim życie, lecz ona często ubolewała, że udało jej się zdobyć zaledwie kromkę chleba i jakąś wygotowaną kość z resztkami mięsa. Starzec przyjmował to z wdzięcznością i błogosławił dziewczynkę.

Małe dzieci z bocznej uliczki, których ojciec wszystko przepijał, a dzieci i żonę bijał codziennie, również miały jej bardzo wiele do zawdzięczenia. Często była w stanie ofiarować im tylko jakąś zabawkę, co nie mogło zaspokoić ich głodu, lecz one mimo to na jej widok rozjaśniały się radośnie. Po pożarze w roku 1702 w Bergen żyło rozpaczliwie dużo bezdomnych ludzi.

Żona węglarza dostała maść na swoje owrzodzone nogi. Kiedy stara pani Grønske leżała umierająca, pastor zaś wolał iść na przyjęcie do burmistrza, właśnie Tiril siedziała przy posłaniu staruszki aż do końca. Sakramentów wprawdzie nie mogła jej udzielić, lecz ciepła dziewczęca rączka sprawiała, że konająca nie czuła się w ostatniej godzinie taka samotna i porzucona na pastwę losu.

Zniszczone dziewczyny uliczne w portowej dzielnicy, te, których już nikt. nie chciał, dostawały od czasu do czasu buteleczkę najlepszej wódki pana konsula. Albo przynajmniej chwilę przynoszącej pociechę rozmowy, kiedy zmarznięte wysiadywały na schodach. Tiril co prawda niezbyt wiele pojmowała z tego, o czym te kobiety mówiły, były to przeważnie płaczliwe zwierzenia najrozmaitszego rodzaju. O mężczyznach, którzy je bili, lub o takich, co zarazili je okropną chorobą, albo – co było najgorsze ze wszystkiego – ukradli z takim trudem uzbierane pieniądze. Opowiadały o marzeniach, które nigdy się nie spełniły, o jakichś przemyślnych, lecz, niestety, nieudanych próbach zdobycia bogactwa, o księciu na białym koniu, który nigdy nie przybył, o dzieciach, które się nie narodziły…

Po ulicach włóczyło się wiele bezdomnych psów. Również dla nich Tiril zawsze miała dobre słowo, a często i coś do jedzenia. Starannie to dzieliła, by każdy dostał i żaden nie czuł się zapomniany.

Pewnego dnia była świadkiem niezwykle przykrego wy- darzenia, mianowicie dorosłe psy starały się przegonić niedużego szczeniaka. No, taki mały to on może nie był, miał jednak skaleczoną jedną łapę i kulał. Tego typu sprawy zdziczałe psy załatwiają po swojemu, lecz Tiril nie mogła się na to godzić. Rzuciła się na ratunek psiakowi, który, zapędzony w kąt, znalazł się w sytuacji bez wyjścia.

Tiril stanęła tak, by go zasłonić. Nierozważny krok,, trzeba powiedzieć, lecz nie miała czasu się zastanawiać. Zresztą tamte psy ją przecież znały!

I rzeczywiście, jeden czy drugi najpierw warczał groźnie, lecz stanowczy głos Tiril skłonił je do odwrotu.

Żaden zwyczajny człowiek nie byłby w stanie tego dokonać, Tiril jednak, jak powiedziano, przyjaźniła się ze zwierzętami. A one okazywały jej respekt!

Oczywiście, zabrała szczeniaka ze sobą do domu. Nie przyniosła go jednak do mieszkania, na tyle miała już rozumu i doświadczenia. Wymościła niedużą skrzynkę sianem i umieściła ją w stajni. Tam też wykąpała psiaka, który spoglądał na nią przestraszonymi, lecz pełnymi wdzięczności oczkami, kiedy ostrożnie przemywała nie tylko ranę, lecz i całe ciałko. Przyszedł woźnica, patrzył przez chwilę, co robi dziewczynka, po czym stwierdził:

– Nie warto się zajmować taką gadziną! Wyrośnie z tego wstrętne psisko, wielkie i niebezpieczne. A poza tym toto ma na pewno pchły i parchy. Zabiłbym paskudztwo i byłby spokój!

– Ani mi się waż! – zawołała Tiril oburzona. – To mój przyjaciel i będzie miał na imię Nero. Bo tak powinien się nazywać czarny pies. I wcale nie ma ani pcheł, ani parchów!

Po tym wszystkim jednak nie miała odwagi zostawić szczeniaka w stajni. Wyszukała ustronne i osłonięte miejsce w ogrodzie, z tyłu za szopami na drewno, i uznała, że tam będzie malcowi najlepiej.

Malec to niezbyt precyzyjne słowo, a nawet całkiem nieodpowiednie. Nero wyglądał tak, że nie ulegało wątpliwości, iż wyrośnie na potężną bestię, świadczyły o tym zwłaszcza łapy. Wiele wskazywało też na to, że nie jest zwykłym kundlem, przynajmniej jedno z rodziców musiało należeć do dobrej rasy. Nero pochodził zapewne z nie akceptowanego przez ludzi mezaliansu. Jeszcze za wcześnie, by wróżyć, jak będzie wyglądał jako dorosły, ale z pewnością jego futro stanie się gęste, a głowa duża. Miał bardzo piękne, wilgotne oczy, którymi wpatrywał się w Tiril z uwielbieniem.