Выбрать главу

A cóż ona sobie myślała? Ze będzie mogła mieć obu? Musiała przecież wiedzieć, że za nic by się nie zbliżył do kobiety, której dotknął inny mężczyzna. Czyż to raz szeptał jej o tym do ucha? Że nie chce więcej swojej żony, ponieważ przestała być czysta i nie należy już wyłącznie do niego.

A może ona odebrała sobie życie z zazdrości? Bo zauważyła jego zainteresowanie młodszą siostrą.

Tak, to na pewno tak musiało być.

Dahl przyglądał się sobie z przyjemnością. Rzeczywiście był godny pożądania. Jakie piękne ciemne oczy. Jaki kształtny nos! Wszyscy muszą widzieć, że jest człowiekiem bogatym, że stać go na najlepsze jedzenie. W peruce był mężczyzną, któremu trudno się oprzeć. Bez niej…

Zdjął na próbę sztuczne włosy.

Cóż, też nieźle.

Dahl odwrócił się od lustra. Myśl o młodej, pełnej wdzięku Tiril sprawiła, że jeszcze bardziej wypiął pierś.

Tiril rzeczywiście rozwinęła się w ostatnim czasie, jej kanciasta, chłopięca postać zaczynała nabierać kobiecych kształtów.

No i konsul ma przecież prawo! Nie czynił niczego nie dozwolonego. Wiedział po prostu więcej niż obie dziewczyny. Bo one się nawet niczego nie domyślały.

Ale akurat to ostatnie dodawało wszystkiemu pikanterii, można powiedzieć: znakomita przyprawa!

Teraz byli w domu sami, on i Tiril. Dahl skropił się najwytworniejszymi perfumami żony i otworzył drzwi.

Dziewczynka siedziała w salonie i czytała. Kto ją tego nauczył? Panny nie powinny umieć czytać, to niekobiece.

Ale wdzięku to jej rzeczywiście nie brakuje. Włosy co prawda wciąż beznadziejnie potargane, proste i sterczące na wszystkie strony, ale przecież będzie mogła nosić perukę! Były teraz w modzie takie wysokie, piękne, może jej kupić. Nikt nie powie, że konsul Dahl jest skąpy wobec swoich… wobec swojej rodziny.

No i naprawdę nabrała kształtów! Znacznie bujniejszych niż starsza kiedykolwiek mogła się pochwalić. One rzeczywiście nie były do siebie ani trochę podobne. Zresztą dlaczego miałyby być?

Uśmiechał się tajemniczo. Teraz miał pieniądze. Mnóstwo pieniędzy! Że też wcześniej nie przyszło mu takie rozwiązanie do głowy!

Ręce spoczęły na ramionach Tiril, dziewczynka aż podskoczyła.

– No, no – uspokajał ją przymilnie. – To tylko tatuś.

Dotykanie jej było niezwykłe podniecające. Może dlatego, że tak naprawdę to nigdy przedtem nie brał jej pod uwagę. Zawsze przecież była nieładnym, krępym dzieciakiem. Ale teraz zrobiła się… oooch!

Musiał bardzo głęboko wciągnąć powietrze. Miał problemy z opanowaniem głosu.

– No i jak ci się powodzi, mój kociaczku? – spytał łagodnie. – Bardzo tęsknisz za Carlą?

– O, tak. Bardzo.

– I ja też. Chodź tutaj, usiądź tatusiowi na kolanach, tak jak dawniej. Porozmawiamy sobie o naszej kochanej Carli.

– Ale… – Tiril uśmiechała się. – skrępowana. – Ja przecież nie mogę siadać na kolanach! Jestem na to za duża.

– Oczywiście, że możesz. Carla tak robiła jeszcze do tego roku. (Nie wspomniał jednako protestach ani o gorzkich łzach nieszczęsnej Carli). No, chodź, chodź!

Tiril przyglądała mu się spod zmarszczonych brwi. Sprawiała wrażenie nieprzyjemnie poruszonej. Co ona sobie myśli, głupia dziewucha? Czy nie rozumie, że on nie może już dłużej czekać? Czy nie odczuwa tego napięcia w ciele, które jego ręce mogłyby ukoić?

Głośno trzasnęły wejściowe drzwi.

– Hej! Czy jest ktoś w domu?

A niech to diabli! Żona? A co ona tu robi? Powinna przecież być…

Pani Dahl wkroczyła do pokoju.

Nadarzyła mi się podwoda nieco wcześniej, niż planowałam. Och, Tiril, dlaczego ty tu siedzisz i męczysz oczy nad książką? To niezdrowo, porobią ci się zmarszczki Carl, co z tobą? Czyżbyś biegał po dworze? Jesteś taki czerwony i spocony. Uważaj na swoje serce!

Sama. uważaj na siebie, ty beznadziejna babo, pomyślał ze złością.

Zniszczyła mu taką wspaniałą okazję!

Ale to nic, będą następne!

Rozdział 10

W Roku Pańskim 1706 w Szkole Łacińskiej w Holar uczył się pewien młody człowiek, będący już niemal w pełni wykształconym księdzem. Imię jego brzmiało: Eirikur Magnusson z Vogsos.

Ów Eirikur znał historię starego eremity, który został pochowany na tamtejszym cmentarzu. Eirikur przepytywał o niego, kogo się tylko dało, i w końcu wiedział wszystko. Wiedział więc, że mnich przybył tu z Biskupstungur, że był niewiarygodnie wiekowym samotnikiem i mistrzem jeśli chodzi o znajomość starych, ba, prastarych ludowych wierzeń. Eirikur wiedział też, że spośród rzeczy będących jego własnością eremita nade wszystko chronił dwie: jałówkę, którą karmił z wielką troskliwością, oraz księgę, której treść pozostawała dla innych tajemnicą.

Była to, naturalnie, „Gråskinna” druga.

Ta poszukiwana i pożądana. Móri, na przykład, znał już treść „Gråskinny” pierwszej, czyli że pozostały mu jeszcze dwie części: „Gråskinna” druga i korona całego dzieła: „Rödskinna”.

O Mórim jednak nikt nie słyszał od wielu lat.

Eirikur natomiast węszył i wciąż rozpytywał o obie księgi pod wspólnym tytułem „Gråskinna”.

Eremita, jak wiadomo, zanim umarł i został złożony w ziemi na cmentarzu w Skalholt, zażądał od biskupa, by zarówno jałówka, jak i księga znalazły się tam razem z nim, bo jeśli nie, to wszyscy tego pożałują.

Spełniono jego życzenia. Eirikur Magnusson jak wielu przed nim był wprost opętany myślą o zdobyciu „Gråskinny”, jednej z trzech magicznych ksiąg. Pewnego razu namówił na wspólne poszukiwania dwóch towarzyszy, Magnusa i Bogiego, ale o tych dwóch nic więcej nie wiadomo.

Nie zachowało się żadne dokładne sprawozdanie na temat, jak im się powiodło, bowiem Eirikur uparcie odmawiał rozmowy na ten temat, dwaj pozostali zaś milczeli z innych powodów. Prawdą jest jednak, że udało im się wywołać starego z grobu i że otrzymali od niego najstarszą część jego księgi.

Z pozbieranych fragmentów zrekonstruowali większą całość, którą ponownie nazwano „Gråskinna”. Przez długi czas leżała ona na pulpicie w szkolnym budynku w Skalholt.

Pogłoski o księdze rozchodziły się potajemnie, podawane z ust do ust, gdzieś po karczmach, może w sekretnych, prowadzonych nocami rozmowach. I jakoś tak się złożyło, zew tym samym czasie naukę w Szkole Łacińskiej w Skalholt rozpoczął nowy uczeń, ale nie wykazywał on specjalnych zainteresowań dla powołania kapłańskiego. Nikt go nie znał, a inni uczniowie po prostu się go bali. Jego ciemnopiwne oczy pod rozczochranymi, czarnobrązowymi włosami lśniły fanatycznym blaskiem. Chłopak był biedny i najwidoczniej miał za sobą bardzo ciężkie przeżycia; odmrożone palce i rozległe blizny, które świadczyły o niejednym spotkaniu z drapieżnikami. Nazywano go Móri, więcej nikt nie wiedział i zresztą nikt wiedzieć nie chciał, bowiem jego niepospolita osobowość i ta jakaś skrywana pasja trzymały ludzi na dystans.

Imię Móri zaś wszystkim wydawało się dla niego najbardziej odpowiednie. Wyglądał jak istota przynależna do głębin ziemi, jak upiór z mrocznych bagnisk. Niebezpieczne stworzenie, bo przy tym wszystkim był wprost niewiarygodnie urodziwy. Dzika, podstępna, agresywna uroda. Uwodzicielska, a jednocześnie odpychająca i tragiczna.

Ktoś powiedział, że widziano go, jak się zakrada do sali, w której przechowywano „Gråskinnę”. I to nie raz, a wielokrotnie, zarówno za dnia, jak i nocą. Ale to z pewnością tylko takie gadanie. Był w szkole nowy, zapewne nie odważyłby się zrobić czegoś takiego, a poza tym pomieszczenie zamykano natychmiast po zakończeniu zajęć. Musiano widzieć Eirikura.

Nikomu zaś nie przyszło nawet do głowy, że Móri mógł znać zaklęcia otwierające zamki.