Nie minęło wiele czasu, a rozeszły się pogłoski, że Eirikur z Vogsos oddaje się czarnej sztuce. Zatem biskup wezwał go do siebie i wskazując na „Gråskinnę”, zapytał Eirikura, czy wie, co zostało w tej księdze zapisane.
Eirikur przez kilka chwil przewracał karty, po czym rzekł z niewinną miną „Nie znam w tej książce jednej jedynej litery”. Złożył przysięgę, że mówi prawdę, i w jakiś czas potem odjechał do domu, albowiem był już wykształconym kapłanem i nie potrzebował dłużej przebywać w Skalholt.
Później wyznał jednemu ze swoich przyjaciół, że bardzo dobrze znal treść księgi i wszystkie tajemnicze litery. Wszystkie z wyjątkiem jednej, a zatem nie popełnił krzywoprzysięstwa! Zobowiązał tylko przyjaciela, by tego nie ujawniał przed jego, Eirikura, śmiercią.
Wielu młodych chłopców chodziło potajemnie do siry Eirikura i prosiło go, by ich nauczał. Ale on był wymagający. Wypróbowywał ich na najróżniejsze sposoby i uczył tylko tych, którym miał ochotę przekazać nieco swojej wiedzy. Takich zaś było niewielu.
Ów nowy uczeń, ten którego nazywano Móri, również przyszedł z prośbą; oświadczył, że chciałby się uczyć czarnej sztuki. Sira Eirikur długo przyglądał się w zadumie jego dziwnie pięknej, fascynującej twarzy i rzekł:
– Przyjdź do mnie w niedzielę. Będziesz mi towarzyszył do Krysuvik. Potem ci odpowiem, czy będę cię uczył, czy nie.
W niedzielę wspólnie opuścili Skalholt, ale kiedy dotarli do piaszczystych równin, sira Eirikur powiedział:
– Zapomniałem brewiarza. Leży u mnie pod poduszką. Wróć i przywieź mi go. Ale pamiętaj, cokolwiek by się działo, nie wolno ci go otwierać!
Móri pojechał do szkoły, zabrał brewiarz i wrócił na piaszczyste równiny. Tam ciekawość wzięła górę i młody człowiek otworzył książkę, z której nieoczekiwanie wy- skoczyło mnóstwo małych diabełków. Rozbiegły się wokół, wołając: „Co mamy robić? Co mamy robić?”
Móri odparł ze złością:
– Kręćcie bicze z piasku!
Diabełki rozsiadły się zatem i zabrały do roboty, a Móri pojechał dalej i odnalazł kapłana siedzącego na pokrytej lawą ziemi. Eirikur wziął od niego brewiarz i powiedział:
– Otwierałeś go.
Móri stanowczo zaprzeczył.
Jechali dalej, tak jak było postanowione.
W drodze powrotnej sira Eirikur zobaczył małe diabełki, skręcające bicze z piasku, i roześmiał się:
– Wiedziałem, że otwierałeś brewiarz, mój młody przyjacielu, choć tak gorąco zaprzeczałeś. Ale sposób, w jaki z tego wybrnąłeś, jest zupełnie wyjątkowy, więc może war- to, żebym cię tego i owego nauczył.
I chyba nie widział, że na twarzy Móriego pojawił się przebiegły uśmiech.
Tak doszło do tego, że sira Eirikur zaczął nauczać młodzieńca.
Istnieje wiele opowieści o czynach Eirikura na Vogsos, ale przytoczymy tu tylko kilka z nich.
Pewnego dnia, a było to zimą, do Vogsos przybyła grupa wędrowców. Niektórzy z nich zaopatrzyli się sowicie w siano dla swoich koni, ale potem odjechali, nie uiściwszy żadnej zapłaty.
Kiedy jednak następnego ranka chcieli napoić konie w rzece, zwierzęta piły i piły, nie mogąc przestać, choć ludzie starali się odpędzić je od wody.
Słysząc o tym, co się stało, i że ludzie ci nie mogą odejść od rzeki, by jechać dalej, sira Eirikur udał się do nich i powiedział:
– Siano z Vogsos jest spragnione, nie powinniście go dawać waszym koniom.
Rozstali się później jako przyjaciele, a Eirikur zabrał swego ucznia, który zawsze mu towarzyszył, i wrócił do domu. Móri posyłał mistrzowi spojrzenia pełne podziwu.
– Kim ty właściwie jesteś, Móri? – zapytał kiedyś sira Eirikur. – Ile masz lat?
Młody człowiek wzruszył ramionami.
– Wieku swojego nie znam. Może dwadzieścia lat, może więcej. Albo mniej. Jak brzmi prawdziwe imię, zapomniałem, bo zawsze nazywano mnie Móri. Nazwisko zaś brzmi: Helgasson, i pochodzę z dobrego rodu.
Ostatnie słowa wymówił z tak wyraźnym naciskiem, że sira Eirikur spojrzał na niego spod oka.
– Nie wątpię, że pochodzisz z dobrego rodu – rzekł kapłan z wolna. Obaj nadawali określeniu „dobry ród” to samo znaczenie. – Ale kim są twoi rodzice?
– Ojca nigdy nie znałem, ale miał podobno być jednym z wielkich, okrytych tajemnicą. Matka zaś została zgładzona w najstraszniejszy sposób, dokładnie w taki sam, w jaki zgładzono jej ojca i dziadka.
– Nie chciałbyś mi zdradzić ich nazwiska?
Móri powiedział, miał bowiem zaufanie do tego człowieka.
Kiedy kapłan usłyszał nazwiska, uśmiechnął się:
– A więc jesteś potomkiem Jonssonów z Kirkjubol? Tak, w takim razie należysz do najlepszego rodzaju.
– Słyszałem, że nie cieszyli się wielkim szacunkiem?
– Nie mieli wykształcenia, to prawda, ani Jon Jonsson starszy, ani jego syn, ale wszyscy twierdzą, że byli to bez wątpienia wybitni czarnoksiężnicy.
– Słyszałem jednak również, że byli niewinni?
– Pastor, sira Jon, nie ucierpiał za bardzo, to pewne – powiedział Eirikur cierpko. – Ale niewinni to jednak nie byli! Znali się na rzeczy. Jakim sposobem dorobiłeś się tego przydomka „Móri”? Czy raczej: w jakich okolicznościach ci go nadano? Każdy widzi, że nosisz ten przydomek z godnością, ale od jak dawna tak cię nazywają?
Móri odwrócił twarz.
– Moja matka zwróciła się do nieznajomego z prośbą o pomoc, kiedy miałem się urodzić – zaczął cicho, z udręką w głosie. – Myślę, że używano ziemi specjalnego rodzaju, żeby przyspieszyć moje narodziny. I że pomagała przy tym jakaś ludzka istota z tamtej strony granicy życia i śmierci. Tak właśnie mówiono, ale myślę, że to puste gadanie! – zakończył pospiesznie.
– Oczywiście – przytaknął sira Eirikur, przyglądając mu się ukradkiem. Po chwili jednak dodał z powagą:
– Słyszałem o twojej matce, Heldze Jonssdottir. Popełniono wielkie przestępstwo, paląc ją na stosie, to się nie powinno było zdarzyć. Nigdy przecież nie zrobiła nic złego, uzdrawiała tylko chorych ludzi.
– To była moja wina – rzekł Móri tak szybko, że Eirikur domyślił się, jak bardzo go te wspomnienia bolą. – Wiedziony głupią dziecinną odwagą chciałem wystraszyć lensmana i jego ludzi.
– Zapomnij o tym – przerwał Eirikur. – I tak by ją spalili, bo po prostu już dawno nie mieli żadnej czarownicy, którą mogliby przykładnie ukarać. No cóż, młody Móri, teraz wiemy, na czym stoimy obaj, i ja, i ty. Staraj się tedy zapamiętać wszystko, co zobaczysz w moim domu.
– Już to robię. Przez cały czas – zapewnił Móri spokojnie.
Pewnej nocy przybył do Vogsos pewien nieszczęśliwie zakochany człowiek. Jego dramat polegał na tym, że wybranka odepchnęła go, zanim wszedł do jej domu, i teraz pytał, czy ksiądz nie mógłby mu pomóc.
– Mowy nie ma – odparł sira Eirikur. – Ale idź i połóż się tam pod ścianą i postaraj się zasnąć. Ja muszę na chwilę wyjść.
Móri chciał się dowiedzieć, co dolega gościowi, ale pastor oświadczył, że Móri jest za młody, by rozumieć takie rzeczy, i poradził mu, by poszedł spać.
W nocy ktoś zapukał do drzwi i sira Eirikur otworzył. Na dworze stała dziewczyna w samej koszuli, przemoczona do suchej nitki w ulewnym deszczu. Na pół żywa z zimna prosiła pastora o schronienie. Wpuścił ją do środka i zapytał, jakim sposobem się tu znalazła.
– Wyszłam z domu niekompletnie ubrana, żeby zebrać, pranie, bo zaczynało padać. Ale zabłądziłam i w końcu natrafiłam na wasze domostwo.
– Niedobrze się składa – rzekł sira Eirikur. – W domu „jest pełno ludzi” i nie ma ani jednego miejsca do spania. Gdybyś jednak chciała, to mogłabyś się położyć obok tamtego mężczyzny.
I pastor wskazał na łóżko, w którym spał gość.