Выбрать главу

Poczciwa Berta musiała zaczerpnąć powietrza, a Tiril korzystając ze sposobności wtrąciła:

– Bardzo jestem wdzięczna, żeście mi o wszystkim powiedzieli. Ja sama czuję się teraz znacznie lepiej, chociaż mojej nieszczęsnej przybranej siostrze Carli niewiele to już pomoże. Ale przynajmniej ja rozumiem więcej. Wciąż się zastanawiałam, co musi się stać, żeby pchnąć człowieka do samobójstwa. Wydaje mi się, że najgorsze jest to, kiedy człowiek sam siebie nie może znieść. Kiedy straci szacunek dla siebie i czuje tylko wstręt i obrzydzenie. Myślicie, że tak może być?

Berta starała się pojąć jej słowa.

– Tak. Myślę, że tak jest. Absolutnie!

– Zabiłbym drania, taki jestem wściekły – warknął kowal.

– Nie, nie wolno ci się do tego mieszać! – zawołała Berta przestraszona. – Przecież wiesz, jak to bywa z takimi prostymi ludźmi jak my. Najlepiej byłoby postawić go przed sądem, ale kto nas wysłucha?

– Konsula do sądu? I słowa szesnastoletniej panienki przeciwko jego słowom? Nie mamy przecież żadnych dowodów na to, jak on się odnosił do panienki Carli, a panience Tiril nie zdążył nic złego zrobić, dzięki Bogu!

Z cienia pod ścianą wyłoniła się brunatna postać. Ciemne oczy połyskiwały spod kaptura.

– Pozwólcie mnie zająć się tym człowiekiem – powiedział nieznajomy w swoim dziwnym języku.

Patrzyli na niego przestraszeni. Tiril wyczuwała niebezpieczeństwo.

– Och, nie, nie może go pan zabić – wykrztusiła, zafascynowana widokiem twarzy przed sobą. – Ze względu na moją przybraną matkę. Ona jest głupia, ale niewinna.

Rozjarzone oczy spojrzały wprost na nią i Tiril zadrżała.

Nie mam zamiaru go zabijać – zapewnił. – Wcale nie muszę tego robić. Potrafię w inny sposób spowodować, by sprawiedliwości stało się zadość.

Z jakiegoś powodu jego słowa nie zabrzmiały tak uspokajająco, jak powinny.

Kiedy spostrzegł ich wahanie, uśmiechnął się. Ale i uśmiech, blady i pośpieszny, bardziej przerażał niż uspokajał.

– Proszę mi zaufać. Już on się dowie, czego się dopuścił.

– On wam nigdy nie pozwoli przekroczyć progu swojego domu, mój panie – ostrzegła Tiril.

Obcy uśmiechnął się znowu.

– To nie będzie konieczne.

– Jezu Chryste – szepnął kowal, a Tiril miała ochotę powtórzyć to samo.

Mężczyzna zwrócił się teraz do obojga małżonków.

– Panienka jest bezpieczna, pies dopilnuje jej najlepiej. Ale musicie znaleźć dla nich jakieś mieszkanie. I to możliwie jak najdalej od tamtego człowieka.

Trudno było go zrozumieć, choć przecież mówił po norwesku.

Pochylił się, jakby chciał szepnąć coś do ucha Nerowi. Pies stał jak skamieniały, oczy zrobiły mu się okrągłe, nadstawiał czujnie uszu.

– Powinnam chyba zabrać jakieś rzeczy z domu – rzekła Tiril z wahaniem. – Choć nie mam pojęcia, jak mogłabym…

– Ja się tym zajmę – wtrąciła Berta. – Znam jedną służącą z domu konsula. A jak z domkiem twojej ciotki? – zwróciła się do męża. – Tam przecież nikt nie mieszka?

– Masz rację, nikt. To mała chata na przedmieściu, po tamtej stronie miasta. Nie takie wygody, do jakich panienka Tiril jest przyzwyczajona, ale…

– Będzie nam tam z pewnością bardzo dobrze – przerwała Tiril. – Ja to bym najchętniej pojechała gdzieś na kraj świata, jak najdalej od tego… Ale jak się nie ma do kogo jechać, to trudno tak przed siebie. Dziękuję wam za wypożyczenie domku! Jesteście dla mnie tacy mili! Wszyscy!

Tego ostatniego nie była taka całkiem pewna. „Miły”, to może nie jest pierwsze określenie, jakie się nasuwa na widok tajemniczego nieznajomego.

A zatem wszystko załatwione najlepiej jak można – powiedział mężczyzna. – Czy moje wczorajsze zamówienie gotowe?

Kowal ocknął się z zamyślenia.

– A, tak… Zaraz zobaczymy. Chłopcy!

Trzeba było wrócić do codziennych zajęć.

Po południu Tiril i Nero powędrowali na odległe przedmieście. Kowalowa zaprowadziła ich do małej chatki pod lasem niedaleko Laksevåg.

– Kim on jest? – zapytała Tiril w pewnym momencie.

– Nie mamy pojęcia. – Berta skuliła się na wspomnienie nieznajomego.

– I ten jego język…

– Mój uważa, że ten człowiek musi pochodzić z Wysp Owczych. Albo z Islandii.

– O! No tak, to by się mogło zgadzać – potwierdziła Tiril zamyślona.

– Mam nadzieję, że więcej go nie zobaczymy – szepnęła Berta.

– Tak – rzekła Tiril z mieszanymi uczuciami.

Rozdział 14

Konsul Dahl był wściekły. Tiril zniknęła już ponad dobę temu. Konsul wysłał, kogo się tylko dało, żeby jej szukali, ale jak dotychczas nikt się niczego nie dowiedział.

Tak w każdym razie twierdzili, chociaż kilka służących odwracało wzrok, kiedy pytał o dziewczynę.

Ta bezwstydnica naprawdę powinna zostać ukarana. Dahl dotykał spuchniętego, obolałego nosa, lecz to nie nos dokuczał mu najbardziej. Wymyślał coraz to nowe i bardziej wyrafinowane kary. Niech no ją tylko znajdą…

A może należałoby ją raczej uciszyć? Na zawsze? To by było najbezpieczniejsze. On sam na nic takiego by się nie odważył, ale z pewnością istnieją tacy, co potrafią.

Kto by przypuszczał, że nie będzie równie posłuszna jak Carla? No, chyba jednak powinien był to przewidzieć.

Chociaż szczerze mówiąc, to konsul Dahl ślepo wierzył, iż jest niebywale pociągającym mężczyzną. Opór Tiril był dla niego całkowitym zaskoczeniem.

A teraz ta dziewczyna może się dla niego stać prawdziwym zagrożeniem.

Mimo to potrzebował jej. To jej obecność stanowiła źródło dochodów, bez których Dahlowie nie mieliby z czego żyć. A przecież całkiem niedawno odkrył, że może na Tiril zarobić jeszcze więcej tak upragnionych pieniędzy. Wymyślił genialne posunięcie, o którym nie wiedział nikt, nikt, nawet jego ślubna żona!

Żona, no tak! Konsula przeniknął dreszcz. Żona wraca jutro, a Tiril wciąż nie ma!

Poszedł do pustego gabinetu i kazał sobie podać ponczu. A kiedy go dostał, usiadł w swoim ulubionym fotelu, do którego nikomu nawet zbliżyć się nie było wolno; szklaneczka ponczu stała obok na stoliku.

Jak wytłumaczyć żonie zniknięcie Tiril?

Z drugiej strony to może lepiej, że dziewczyny nie ma. Mogłaby wypaplać… Ale jak wyjaśnić, że jej nie ma?

Przeklęte dziewuszysko! Jakby i tak nie miał dość kłopotów, to jeszcze ona musi stwarzać nowe!

Dziwne! Konsul zaczął potrząsać głową, żeby się pozbyć nieprzyjemnego szumu w uszach.

Jakieś zawodzenie. Jakby ktoś nucił monotonną pieśń

Niezwykłe słowa…

Bogu dzięki, ustało!

Uff, okropne! Dahl ujął szklankę z ponczem i pociągnął solidny łyk.

W następnej sekundzie, krztusząc się i dławiąc, wypluł wszystko na podłogę.

Zobaczył, że w szklance coś się porusza.

Poczuł w ustach jakieś paskudztwo.

Robaki! Białe, wstrętne robaki pełzały po szkle. Z wrzaskiem wypadł do kuchni, żeby wylać to świństwo do wiadra z pomyjami, i już miał zamiar zwymyślać służbę, gdy mimo woli spojrzał na szklankę. Nie ma żadnych robaków. Czysta szklanka z napojem, tak jak ją przed chwilą dostał. Może lepiej nic nie mówić? Ale napój musiał wylać. Nigdy w życiu nie weźmie już ponczu do ust. Nigdy!

Dyszał ciężko, nie mogąc się otrząsnąć z szoku. Udręczony osunął się na fotel i opuścił ręce. Głowę oparł wygodnie, dolna szczęka mu opadła, w otwartych ustach poruszał się wielki język Przy każdym oddechu z piersi konsula wydobywał się bolesny jęk.