Siedzieli przy stole, gdy Tiril poprosiła, by opowiedział jej o swoim życiu. Czuła się bardzo zmęczona, ale nareszcie miała Móriego tylko dla siebie i bardzo chciała dowiedzieć się o nim czegoś więcej.
On przyglądał się jej w zamyśleniu z jakimś dziwnym wyrazem tych swoich ciemnych oczu.
– Znamy się już na tyle dobrze, że chyba mogę to zrobić – powiedział w końcu. – Ale moje życie nie zawsze było takie piękne jak twoje.
– A czy moje było piękne?
– Rzeczywiście – stropił się. – Chyba też nie za bardzo. Ale, dziewczyno, przecież tobie oczy same się zamykają! I twarz płonie. Więcej już chyba dzisiejszego wieczora nie byłabyś w stanie znieść. Porozmawiamy jutro.
– Obiecujesz, że jutro mi opowiesz? – zapytała sennie, bo uznała, że Móri ma rację. Trzeba iść spać. Jedyne, o czym teraz naprawdę marzyła, to przytulić głowę do poduszki.
– Obiecuję.
Móri zaniósł ją do łóżka i zdjął jej buty. Pozwolił, by zasnęła w ubraniu, okrył ją tylko i wyszedł z alkierzyka.
Tiril miała dziwny sen. Czuła, że jest jej gorąco, okropnie gorąco. I coś ją strasznie drapało w piersi. Jęczała. Ktoś przy niej był. Ktoś, kto gładził jej rozpalone ramiona i kładł ręce na piersiach, dotykał jej skóry, a ją od tego przenikały dreszcze. Móri?
Jakie ma delikatne, chłodne dłonie. Tiril uśmiechała się przez sen.
Nagle te ręce się odmieniły, a twarz nad nią nie należała już do Móriego. To była twarz jej przybranego ojca, który po nią sięgał. Tiril wrzasnęła i zaczęła się rozpaczliwie bronić.
– Nie, nie! – krzyczała. – To ty zamordowałeś Carlę, to twoja ponura żądza, ale ja nie dam ci się zniszczyć!
Dwie silne, szczupłe dłonie ujęły jej nadgarstki i skłoniły, by leżała spokojnie.
– No, no, Tiril, przywidziało ci się. To ja, Móri. Jego osobliwa wymowa nie pozwalała się pomylić. Tiril przestała krzyczeć i powoli odzyskiwała spokój, ale jej ciałem raz po raz jeszcze wstrząsał dreszcz.
– Ja myślałam…
– Tak, wiem. To moja wina.
Dwa rozżarzone ogniki rozbłysły w izbie. Nero stanął obok Móriego, węszył i przyglądał się Tiril.
– Ty… Ty mnie dotknąłeś.
– Tak. Spałaś niespokojnie, musiałem do ciebie zajrzeć. Jesteś taka spocona.
– Właśnie. Jakby mnie zamknięto w piecu chlebowym.
– Masz jakieś czerwone plamy na szyi. Obejrzałem też twoje piersi, masz czerwoną wysypkę. To wietrzna ospa.
Tiril musiała się roześmiać, chociaż nie było jej wesoło.
Móri uśmiechnął się również.
– Będę cię pielęgnował. To nie jest ciężka choroba, szybko damy sobie z nią radę.
– Na takich sprawach też się znasz?
Nie odpowiedział, przyniósł natomiast mokrą szmatkę, którą otarł jej twarz, szyję, piersi i plecy.
– Zrób to jeszcze raz, Móri – mruknęła.
– Obmyć ci twarz?
– Nie, nie, masz takie chłodne ręce, dotykaj mojej skóry. To cudowna ulga!
Wahał się przez moment, po czym jeszcze raz przetarł szmatką piersi dziewczyny.
Tym razem jęknęła:
– Nie, nie, to zbyt zimne!
Móri siedział, nie spuszczając wzroku z jej twarzy, jakby starał się ocenić sytuację, Tiril zaś zdawało się, że w jego oczach kryje się świat jakichś nieznanych jej powykrzywianych istot w ciemnych grotach, ukrywających się w cieniu, bladosinych, zawodzących żałośnie, wizje z czasu, który minął, i czasu, który dopiero nadejdzie. Przerażało ją to bardzo. Ale wszystko było też niezwykłe, jak odbite w pękniętym lustrze, jak ciemna woda albo pusta przestrzeń pomiędzy niebem i ziemią. Półmrok – szarobłękitny, makabryczny.
Zadrżała, głęboko wciągała powietrze jak po długim, beznadziejnym płaczu. Móri uśmiechał się smutno, jakby wiedział, czego Tiril zaczyna się domyślać, jakby wiedział, że zajrzała za drzwi, które powinny pozostać dla niej zamknięte. Później wsunął dłonie pod jej bluzkę i zaczął je wolno przesuwać po rozpalonej skórze.
Tiril odprężyła się, cienie zniknęły.
– O, tak – westchnęła. – Właśnie tak, to przynosi ulgę.
– Ach! – roześmiał się. – Cała jesteś w kropki.
– Możesz się zarazić – powiedziała sennie.
Delikatnie, bardzo delikatnie gładził jej plecy.
Tiril oddychała ciężko i gwałtownie, jakby się starała stłumić szloch. Nagle Móri cofnął dłonie i wstał. Odwrócił się i powiedział spokojnie:
– Powinnaś dużo pić. To pomaga przy gorączce.
Czuła się tak, jakby ogniste igły przenikały jej ciało. Stawały się jeszcze bardziej gorące i przenikały ją jeszcze głębiej za każdym razem, kiedy Móri jej dotykał.
Uspokój się, moje ciało! Tak… Właśnie tak…
Przyniósł jej jakiś aromatyczny napój, który ugotował na kuchni, i podtrzymywał jej plecy, kiedy piła. Jego ramię paliło skórę niczym ogień, ale napój okazał się bardzo smaczny.
Opadła na poduszkę.
– Móri, już nie jestem śpiąca. Czy nie mógłbyś mi teraz o sobie opowiedzieć?
Zastanawiał się. Jeśli sam był zmęczony, to nie dał tego po sobie poznać.
– No dobrze – zgodził się. – Będę ci opowiadał, dopóki nie zaśniesz. Leżysz wygodnie?
– Może byś mi poprawił poduszkę, żebym miała trochę wyżej.
Pomógł jej się ułożyć. Nero spał spokojnie przy drzwiach, ogień dogasał na palenisku, a Móri opowiadał Tiril o swoim życiu.
Rozdział 20
– Pierwsze, co zapamiętałem, to ubóstwo – zaczął cicho swoim łamanym norweskim, który Tiril rozumiała już teraz bez najmniejszych trudności. – Mam na myśli prawdziwe ubóstwo, nędzę, brak wszystkiego. Bywały dni, kiedy z głodu żuliśmy jakieś korzonki i zlizywaliśmy wodę z kamieni. Ale odczuwałem też wtedy wielką, bezgraniczną miłość mojej matki. Miała tylko mnie. Ojciec… był podobno jednym z największych czarnoksiężników… swojego czasu…
Zdawało się, że słowa z trudem przechodzą mu przez gardło. Nigdy o tych sprawach z nikim nie rozmawiał.
– Jak się nazywał twój ojciec? – zapytała cicho.
Móri westchnął, jakby zirytowany, ale odpowiedział spokojnie:
– Mówiono, że nazywał się Hraundrangi-Móri i że nosił swoje imię z wielką godnością.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Tiril, to nie są sprawy dla ciebie!
– Wszystko, co się w jakiś sposób wiąże z tobą, jest dla mnie. Co oznacza jego imię?
– „Hraundrangi” oznacza wysoki szczyt utworzony z wulkanicznej lawy. A Móri… sama wiesz, co to znaczy.
– Nie. Nigdy mi nie mówiłeś.
– Naprawdę? No, to oznacza „brunatny jak ziemia”. Jest to też imię wielu duchów czarnoksiężników.
Tiril zadrżała.
– I ty jesteś kimś takim?
– Nie, nie, ja nie, ale ludzie gadali, że mój ojciec był. I że on pomógł mi przyjść na świat, ukoił bóle mojej matki za pomocą cmentarnej ziemi. To wszystko razem jest okropnie głupie – zakończył, kryjąc twarz w dłoniach.
Nie takie znowu głupie, pomyślała Tiril, starając się stłumić w sobie chęć pogłaskania go po włosach. Kiedy się na ciebie patrzy, Móri, nietrudno uwierzyć, że twój ojciec pochodził ze świata umarłych, mówiła w duchu.
A kiedy Móri wciąż trwał nieporuszony, wyciągnęła rękę i musnęła jego głowę. Natychmiast się wyprostował, ale na jego twarzy dostrzegła udrękę. Tiril cofnęła dłoń, choć wydało jej się, że on chciał ją przytrzymać. Nic jednak nie zrobił i Tiril czekała.
Jakoś się chyba uporał z myślami o swoim mało znanym ojcu i zaczął opowiadać o matce: