Tymczasem zrobiło się ciemno i poczuł głód. Podgrzał sobie fasolkę, zrobił grzankę i zjadł przy kuchennym stole, zastanawiając się, od którego pomieszczenia rozpocząć poszukiwania na parterze.
Gdy kończył posiłek, zadzwonił telefon.
Will znieruchomiał, serce mu łomotało. Liczył. Dwadzieścia sześć dzwonków, wreszcie cisza. Włożył talerz do zlewu i zabrał się do pracy.
Cztery godziny później wciąż jeszcze szukał teczki z zielonej skóry. Było wpół do drugiej w nocy. Wyczerpany, położył się na łóżku w ubraniu i natychmiast zasnął. We śnie czuł natłok myśli, widział nieszczęśliwą i przerażoną twarz matki, która stale się od niego oddalała.
Mimo iż przespał niemal trzy godziny, wydawało mu się, że obudził się po zaledwie kilku minutach. Od razu uświadomił sobie dwie sprawy.
Po pierwsze, wiedział już, gdzie leży teczka. Po drugie, był przekonany, że przed domem przy kuchennych drzwiach stoją tamci mężczyźni.
Chłopiec podniósł Moxie i łagodnie uciszył protest rozespanego zwierzątka. Potem opuścił nogi z łóżka i włożył buty, z całych sił wytężał słuch, aby wyłapać dochodzące z dołu dźwięki; były bardzo ciche – podnoszenie i odstawianie krzesła, krótki szept, skrzypnięcie podłogi.
Poruszając się jak najciszej, Will opuścił sypialnię i poszedł na palcach do pokoju znajdującego się najbliżej schodów. W widmowo szarym świetle przedświtu chłopiec dostrzegł starą maszynę do szycia. Przeszukał dokładnie to pomieszczenie zaledwie kilka godzin temu, ale zapomniał o przegródce przy bocznej ściance maszyny, gdzie matka przechowywała wszystkie wykroje i szpulki z nićmi.
Delikatnie obmacywał ściankę, przez cały czas nasłuchując odgłosów z dołu. Mężczyźni chodzili po pokojach; Will dostrzegł przyćmione migotanie światła przy framudze drzwi, które mogła rzucać latarka.
Wreszcie znalazł zapadkę przegródki i otworzył ją. Wewnątrz, dokładnie tak, jak się spodziewał, znajdowała się skórzana teczka na papiery.
Zastanowił się, co robić dalej.
Teraz musiał czekać. Przykucnął w półmroku, serce tłukło mu się w piersi, skupił się i słuchał.
Dwaj mężczyźni byli w korytarzu. Will usłyszał, jak jeden z nich mówi cicho:
– Chodźmy. Na ulicy jest już mleczarz. Słyszę go.
– Tu tego nie ma – odparł drugi głos. – Musimy sprawdzić na górze.
– Szybko. Nie ma na co czekać.
Will znieruchomiał, kiedy usłyszał ciche skrzypnięcie na szczycie schodów. Mężczyzna zachowywał się bardzo cicho, ale nie spodziewał się, że ostatni stopień zaskrzypi. Przez chwilę nic się nie działo, po czym bardzo słaby snop światła latarki przesunął się po podłodze przed drzwiami: Will zauważył go przez szparę.
Nagle drzwi zaczęły się otwierać. Chłopiec odczekał, aż mężczyzna stanie w progu, następnie wypadł z ciemności i z furią uderzył intruza w brzuch.
Żaden z nich jednak nie dostrzegł kotki.
W momencie gdy mężczyzna znalazł się na najwyższym stopniu schodów, Moxie wyszła cicho z sypialni i z podniesionym ogonem zatrzymała się tuż za nogami mężczyzny, prawdopodobnie pragnąc się o nie otrzeć. Napastnik pewnie poradziłby sobie z Willem, ponieważ był silny, wysportowany i miał dobry refleks, ale gdy próbował się cofnąć, potknął się o kotkę. Gwałtownie łapiąc powietrze, upadł na plecy, sturlał się po schodach i uderzył głową w stojący w korytarzu stół.
Will usłyszał trzask, lecz nie zatrzymał się, aby sprawdzić, co go spowodowało: zjechał po poręczy, ponad ciałem mężczyzny, które leżało w nienaturalnej pozycji u podnóża schodów, chwycił ze stołu postrzępioną siatkę na zakupy i wybiegł przez frontowe drzwi, nie patrząc na drugiego mężczyznę, który właśnie pojawił się w drzwiach salonu.
Mimo strachu i pośpiechu Will zastanowił się, dlaczego drugi mężczyzna nie krzyknął ani za nim nie pobiegł. Przecież z łatwością by go dogonił. Tacy jak on dysponowali samochodami i telefonami komórkowymi. Tak czy owak, jedynym wyjściem była ucieczka.
Spostrzegł mleczarza, który wjeżdżał na ulicę. W promykach świtu światełka jego elektrycznego wózka były ledwie widoczne. Will przeskoczył przez płot do sąsiedniego ogrodu, przebiegł dróżkę obok domu, pokonał mur następnego ogrodu, potem mokry od rosy trawnik, żywopłot, plątaninę krzewów i drzew między osiedlem a główną ulicą. Tam wczołgał się pod krzaki i położył. Przez długą chwilę leżał, dysząc i drżąc. Była zbyt wczesna pora, aby wyjść na miasto. Musiał poczekać, aż zaczną się godziny szczytu.
Ciągle pamiętał trzask, który rozległ się, kiedy napastnik uderzył głową w stół. Jak dziwacznie mężczyźnie przekrzywiła się szyja, a jak dziwnie wyglądały kończyny… Napastnik zapewne nie żył! Zabił go on, Will.
Chłopiec wiedział, że musi zapomnieć o tym zdarzeniu. Miał do przemyślenia wystarczająco dużo innych spraw. Na przykład, czy mama będzie naprawdę bezpieczna u pani Cooper? Staruszka chyba nikomu nie powie, prawda? Nawet jeśli Will, mimo obietnicy, nie wróci? Teraz już przecież nie mógł wrócić, teraz, gdy zabił człowieka!
A co z Moxie? Kto ją nakarmi? Czy będzie się o nich martwiła? Czy spróbuje ich odszukać?
Z każdą minutą robiło się jaśniej, toteż Will postanowił przejrzeć siatkę na zakupy. Znalazł w niej portmonetkę matki, ostatni list od prawnika, mapę samochodową południowej Anglii, czekoladowe batoniki, pastę do zębów, skarpetki i slipki. No i oczywiście teczkę z zielonej skóry.
Miał wszystko i działał zgodnie z planem. Tyle, że nigdy nie zamierzał nikogo zabijać.
W wieku siedmiu lat Will uświadomił sobie, że jego matka różni się od innych ludzi i że musi się nią opiekować. Byli wówczas w supermarkecie i grali w pewną grę: wolno im było włożyć jakiś towar do koszyka tylko wtedy, gdy nikt nie patrzył. Chłopiec rozglądał się wokół i w odpowiednim momencie szeptał: „Teraz”, a wówczas matka chwytała z półki puszkę albo karton i delikatnie kładła do koszyka. Zgodnie z zasadami zabawy, rzeczy w koszyku stawały się bezpiecznie niewidzialne.
Gra bardzo się podobała Willowi. Trwała dość długo, ponieważ był sobotni poranek i w sklepie znajdowało się mnóstwo klientów. Chłopiec i jego matka dobrze sobie radzili i razem działali bardzo skutecznie. Darzyli się bezgranicznym zaufaniem. Will bardzo kochał matkę i często jej o tym mówił, podobnie jak ona jemu.
Wreszcie podeszli do kasy. Chłopiec był podniecony i szczęśliwy, ponieważ już prawie wygrali. Kiedy matka nie mogła znaleźć portmonetki, uważał, że nadal się bawią, nawet gdy powiedziała, że chyba okradli ją wrogowie. Jednak Will zmęczył się już i zgłodniał, a dobry nastrój matki prysnął – wyglądała wręcz na przerażoną. Wrócili między rzędy półek i odkładali towary na miejsce. Od tej chwili musieli być jeszcze ostrożniejsi, ponieważ wrogowie mieli karty kredytowe matki, które zdobyli wraz z portmonetką…
Chłopiec zaczął się bać. Zrozumiał, że matka postąpiła bardzo sprytnie, ponieważ nie chcąc przestraszyć syna, wymyśliła tę grę. Will odgadł to, postanowił jednak ukryć przerażenie.
Aby nie martwić matki, udawał więc, że nadal gra. Poszli do domu bez zakupów, ale bezpieczni; wrogowie nie mogli im zagrozić. A później chłopiec znalazł portmonetkę na stole w korytarzu. W poniedziałek poszli do banku, zamknęli konto matki i otworzyli drugie w innym miejscu, ot tak, dla pewności. W ten sposób zażegnali grożące im „niebezpieczeństwo”.
Podczas następnych kilku miesięcy Will zaczął sobie jednak – powoli i niechętnie – zdawać sprawę z tego, że wrogowie jego matki nie istnieją w świecie realnym, ale jedynie w jej umyśle. Fakt ten wszakże nie czynił ich ani trochę mniej prawdziwymi, przerażającymi czy niebezpiecznymi. Chłopiec wiedział, że musi ją chronić z jeszcze większą troską. Zresztą, od tamtego dnia w supermarkecie, kiedy postanowił udawać, aby nie niepokoić matki, stale był w pogotowiu, wyczulony na jej lęki. Kochał ją tak bardzo, że bez wahania poświęciłby życie, gdyby od tego zależało jej bezpieczeństwo.