Выбрать главу

Pozostała już tylko dziura rozmiaru ręki Willa, a w chwilę później okienko zostało zamknięte i zapadła zupełna cisza. Chłopiec opadł na kolana i dotykając zroszonej trawy, szukał aletheiometru.

– Proszę – powiedział w końcu do Lyry, podnosząc przedmiot.

Dziewczynka wzięła urządzenie w roztrzęsione dłonie, a Will wsunął nóż z powrotem do pochewki. Potem położył się, drżąc na całym ciele, i zamknął oczy przed intensywnie srebrnym światłem księżyca. Poczuł, jak Lyra rozwiązuje mu bandaż, a później ponownie zawiązuje delikatnymi, łagodnymi ruchami.

– Och, Willu – usłyszał jej głos – dziękuję ci za to, co dla mnie zrobiłeś, dziękuję ci za wszystko…

– Mam nadzieję, że kotce nic się nie stało – mruknął. – Przypomina mi moją Moxie… Bura pewnie wróci teraz do domu. Jest przecież we własnym świecie. Wszystko będzie dobrze.

– Wiesz, co myślę? Przez chwilę mi się zdawało, że ona jest twoją dajmoną. W każdym razie, postąpiła tak, jak postąpiłby dobry opiekun. Najpierw my ją uratowaliśmy, potem ona ocaliła nas. Chodź, Willu, nie leż na trawie, jest mokra. Musisz pójść ze mną i położyć się do łóżka, bo się przeziębisz. Pójdziemy do tego dużego domu.Tam powinny być łóżka, jedzenie i pościel. Zrobię ci nowy opatrunek, zaparzę kawę, zrobię omlet… cokolwiek zechcesz. Położymy się spać… Odzyskaliśmy aletheiometr i jesteśmy bezpieczni. Zobaczysz, wszystko się ułoży. Obiecuję, że od tej pory będę się zajmować już tylko jedną sprawą. Odszukamy twojego ojca…

Lyra pomogła chłopcu wstać i razem ruszyli powoli przez ogród ku wielkiemu domowi, który połyskiwał bielą w księżycowej poświacie.

Szaman

Lee Scoresby wylądował u ujścia rzeki Jenisej. W porcie panował chaos. Rybacy usiłowali sprzedać niewielkie ilości złowionych przez siebie ryb do fabryk konserw, a właściciele statków złościli się z powodu wyższych opłat portowych. Władze podniosły je, by zgromadzić pieniądze na fundusz powodziowy oraz pomoc przybywającym do miasta myśliwym i traperom, bezrobotnym z powodu zatopionych lasów i ucieczek zwierząt.

Lee szybko zrozumiał, że trudno mu się będzie dostać dalej w głąb lądu. Dawniej drogę stanowił wykarczowany pas zamarzniętej ziemi, a w obecnych, dziwnych czasach, gdy zmarzlina topniała, szlak zmienił się w spienione bajoro.

Aeronauta złożył balon i resztę sprzętu w przechowalni. Za kilka złotych monet z kurczącej się rezerwy wynajął łódź z silnikiem gazowym, zakupił kilka zbiorników z paliwem i zapasy jedzenia, po czym popłynął w górę wezbranej rzeki.

Początkowo posuwał się powoli, prąd był bowiem silny, a poza tym w wodzie pływały rozmaite rzeczy: pnie drzew, gałęzie krzewów, utopione zwierzęta, a czasem nawet ludzkie zwłoki. Lee musiał sterować ostrożnie, silnik działał na najwyższych obrotach.

Aeronauta kierował się do wioski zamieszkanej przez plemię Grummana. Przed laty leciał nad tą krainą, pamiętał ją dobrze i łatwo znajdował właściwy kurs wśród pędzących potoków, mimo iż ich brzegi zniknęły zalane mlecznobrązowymi falami wody. Wysoka temperatura zbudziła owady i ruchliwe chmary maleńkich stworzeń otaczały każde drzewo i krzew. Dla ochrony przed insektami Lee posmarował twarz i ręce maścią z liści bielunia i nieprzerwanie palił cygara o gryzącym zapachu.

Hester siedziała na dziobie, długie uszy położyła płasko na chudym grzbiecie, oczy miała przymknięte. Milczała; Lee był przyzwyczajony do jej milczenia, a ona do jego małomówności. Rzadko odzywali się bez potrzeby.

Rankiem trzeciego dnia aeronauta skierował małą łódź w górę jednego z dopływów głównego strumienia. Spływał z niskich wzgórz, które o tej porze roku leżały zwykle głęboko pod śniegiem, teraz jednak w wielu miejscach prześwitywała brązowa ziemia. Rzeczka płynęła między niskimi sosnami i świerkami, a pokonawszy kilka kilometrów, podróżnicy dotarli do ogromnej zaokrąglonej skały wysokości sporego budynku. Przy niej Lee zacumował i wyciągnął łódź na brzeg.

– Kiedyś był tu pomost wyładunkowy – zagadnął swoją dajmonę. – Przypominasz sobie starego łowcę fok w Nowej Zembli, który nam o nim opowiadał? Teraz pewnie znajduje się ze dwa metry pod wodą.

– Mam nadzieję, że tutejsi ludzie okazali się rozsądni i zbudowali osadę wysoko na wzgórzach – odparła Hester, wyskakując na brzeg.

Niecałe pół godziny później Lee położył plecak obok drewnianej chaty wioskowego wodza i odwrócił się, aby pozdrowić zgromadzony tłumek. Użył ogólnie znanego na północy gestu wyrażającego przyjaźń i położył karabin na ziemi, przy stopach.

Stary syberyjski Tatar, którego oczy niemal zniknęły wśród setek otaczających je zmarszczek, odłożył łuk. Jego dajmona w postaci rosomaka kiwnęła łbem w stronę zajęczycy, która w odpowiedzi zastrzygła uszami.

Wódz przemówił, a Lee mu odpowiedział. Zanim zaczęli się nawzajem rozumieć, wypróbowali z pół tuzina języków.

– Uszanowania dla ciebie i twojego plemienia – zagaił Lee. – Mam trochę tytoniu. Nie jest zbyt cenny, lecz byłbym zaszczycony, gdybyś go ode mnie przyjął.

Wódz skinął głową, wyrażając zgodę. Jedna z jego żon przyjęła zawiniątko, które Lee wyjął z plecaka.

– Szukam mężczyzny nazwiskiem Grumman – ciągnął aeronauta. – Słyszałem, że przyjęliście go do waszego plemienia. Może przybrał inne imię, ale jest Europejczykiem.

– Ach, czekaliśmy na ciebie – odparł wódz.

Pozostali mieszkańcy osady, którzy stali na błotnistym, parującym, oświetlonym słabymi promieniami słońca i otoczonym chatami placyku, nie mogli zrozumieć słów, ale widzieli zadowolenie wodza. Zadowolenie i ulgę, dopowiedziała w myślach dajmona Lee.

Wódz kilka razy pokiwał głową.

– Oczekiwaliśmy cię – powtórzył. – Musisz zabrać doktora Grummana do innego świata.

Aeronauta zmarszczył brwi, ale odparł tylko:

– Jak sobie życzysz, wodzu. Czy doktor jest tutaj?

– Pójdź za mną – polecił starzec. Mieszkańcy wioski z szacunkiem odsunęli się na boki.

Lee wiedział, jak bardzo Hester nie lubi błota, które musiałaby przebiec susami, wziął ją więc w ramiona, po czym założył plecak i ruszył za wodzem leśną ścieżką. Kierowali się ku chacie, która stała na polanie wśród modrzewi w odległości dziesięciu strzałów z łuku. Wódz zatrzymał się przed pokrytą skórami chata o drewnianym zrębie. Chatę ozdabiały szable dzika, rogi łosia i renifera, które nie były jedynie trofeami łowieckimi, ponieważ zwisały z nich wieńce suszonych kwiatów i splecione sosnowe gałązki; ozdoby prawdopodobnie służyły jakiemuś rytuałowi.

– Podczas rozmowy musisz okazać szacunek – wódz cicho pouczył aeronautę. – To szaman, choć o chorym sercu.

Nagle Lee poczuł na plecach dreszcz, a Hester zesztywniała w jego ramionach, uświadomili sobie bowiem, żeod dłuższego czasu ktoś ich obserwuje. Spomiędzy suszonych kwiatów i sosnowych gałązek wypatrywały jaskrawożółte oczy. Należały do dajmony, która dostrzegłszy, że Lee ją zauważył, odwróciła łeb, po czym delikatnie wzięła sosnową gałązkę w potężny dziób i machnęła nim, jak gdyby rozsuwając kotarę.

Wódz wykrzyknął w stronę chaty imię, które wymienił stary łowca fok: Jopari!

W chwilę później drzwi się otworzyły i w progu stanął mężczyzna w średnim wieku z pierwszymi oznakami siwizny na głowie. Ubrany był w skóry i futra i wyglądał na człowieka zagniewanego. Oczy mu płonęły, szczękę wysunął do przodu, a siedząca na jego zaciśniętej pięści dajmona w postaci rybołowa obrzucała wszystkich piorunującymi spojrzeniami.