Выбрать главу

– Do diabła, cóż to za potwory? – spytał Lee.

– Ludzie nazywają je upiorami.

– Czym właściwie są?

– Słyszałeś o wampirach?

– Och, to tylko opowieści.

– Wampiry karmią się krwią, natomiast pożywienie upiorów stanowi ludzka uwaga, świadomość i zainteresowanie otaczającym światem. Nie pociągają ich niedojrzałe dzieci.

– Są zatem przeciwieństwem tych diabłów z Bolvangaru.

– Myli się pan. Zarówno Radę Oblacyjna, jak i Upiory Obojętności fascynuje niewinność przeciwstawna doświadczeniu. Przedstawiciele Rady Oblacyjnej boją się i nienawidzą Pyłu, a upiory żywią się nim, ale jedni i drudzy są opętani.

– Gromadzą się wokół tamtego chłopca…

– Ten młody człowiek dorasta. Wkrótce go zaatakują, a wówczas stanie się znieruchomiałym, obojętnym nieszczęśnikiem. Jest skazany.

– Na świętego Piotra! Nie możemy go uratować?

– Nie. Upiory natychmiast by się nami zajęły. Tu na górze nie mogą nas dosięgnąć. Możemy tylko obserwować i lecieć dalej.

– Ale gdzie są dorośli? Nie powie mi pan, że cały ten świat zamieszkują jedynie dzieci?

– Te dzieci to społeczne sieroty. Dorośli uciekli, a one łączą się w grupy i włóczą po tym świecie. Starają się przeżyć. Miasto jest pełne wszelakiego dobra, w każdym razie nie głodują. Prawdopodobnie bardzo wiele upiorów zaatakowało miasto, więc dorośli odeszli w bezpieczniejsze miejsca. Zauważył pan, jak niewiele łodzi stoi w porcie? Dzieciom na razie nic nie grozi.

– Starszym dzieciom jednak tak. Na przykład temu biednemu chłopcu…

– Panie Scoresby, tak się dzieje w tym świecie. Jeśli chce pan położyć kres okrucieństwu i niesprawiedliwości, musimy lecieć dalej. Mam do wykonania zadanie.

– Wydaje mi się… – zaczął Lee, szukając słów. – Wydaje mi się, że z okrucieństwem należy walczyć tam, gdzie się je dostrzeże. Tam jesteśmy potrzebni. Czy się mylę, doktorze Grumman? Jestem tylko niewykształconym aeronauta. Na wielu sprawach się nie znam. Ktoś mi na przykład kiedyś powiedział, że szamani posiadają dar latania. Uwierzyłem mu, a teraz mam przed sobą szamana, który nie lata.

– Och, ależ potrafię latać.

– W jaki sposób pan to robi?

Teren stawał się wyższy, toteż balon unosił się teraz niżej nad powierzchnią ziemi. Bezpośrednio pod lecącymi pojawiła się kwadratowa, kamienna wieża. Lee niemal nie zwrócił na nią uwagi.

– Gdy uznałem – stwierdził Grumman – że muszę odbyć podróż powietrzną, wezwałem pana. No i teraz lecę.

Szaman doskonale zdawał sobie sprawę, że wieża znajduje się zbyt blisko i mogą w nią uderzyć, starał się jednak zachować spokój, wierząc, że aeronauta wie, co robi. I rzeczywiście. W pewnym momencie Lee Scoresby przechylił się nad burtą kosza i pociągnął za sznurek jednego z balastowych worków. Piasek wysypał się, a balon miękko uniósł się w powietrze mniej więcej dwa metry od budowli, płosząc stadko około tuzina zaniepokojonych i kraczących kruków.

– Pewnie ma pan rację – przyznał Lee. – Działa pan w niezwykły sposób, doktorze Grumman. Czy przebywał pan kiedyś wśród czarownic?

– Tak – odparł szaman. – A także wśród członków Akademii oraz wśród duchów. I powiem panu, że wszędzie można znaleźć szczyptę szaleństwa, ale i ziarno mądrości. Część wiedzy mi umknęła, nie potrafiłem z niej czerpać garściami. Życie jest ciężkie panie Scoresby, lecz wszyscy trzymamy się go z całych sił.

– A nasza podróż? To szaleństwo czy przejaw mądrości?

– Z tą podróżą łączy się najważniejsza wiedza, jaką mam.

– Proszę mi opowiedzieć o pańskim celu. Zamierza pan odnaleźć strażnika noża, prawda? I co wtedy?

– Poinformować go o jego zadaniu.

– Z którym się wiąże ochrona małej Lyry – przypomniał mu aeronauta.

– Ochrona nas wszystkich.

Lecieli dalej i wkrótce miasto zniknęło w tyle.

Lee sprawdził urządzenia pokładowe. Igła kompasu nadal szalała wokół tarczy, lecz wysokościomierz funkcjonował bez zarzutu (tak przynajmniej sądził aeronauta) i pokazywał, że lecący równolegle do morskiego brzegu balon wznosi się na wysokości około trzystu metrów nad poziomem morza. Przed podróżnikami pojawiła się lekko zamglona linia wysokich wzgórz i Lee był zadowolony, że zabrał tak wiele balastu.

Kiedy jednak dokładnie się wpatrzył w horyzont, poczuł lekkie ukłucie w sercu. Hester również się zaniepokoiła, zastrzygła uszami i odwróciła łebek w taki sposób, że spojrzenie jednego z jej złotoorzechowych oczu spoczęło na twarzy Lee. Aeronauta podniósł dajmonę i wsunął ją sobie za połę płaszcza, po czym ponownie spojrzał przez teleskop.

Nie mylił się. Daleko za nimi, na południu (o ile przybyli z tego kierunku) we mgle unosił się inny balon. Z powodu gorącego, rozmigotanego powietrza i sporej odległości trudno było dostrzec szczegóły, jednak ten drugi balon wydawał się większy i leciał wyżej. Grumman również go zauważył.

– Czy to wrogowie, panie Scoresby? – spytał, przysłaniając oczy, aby lepiej się przyjrzeć w perlistym świetle.

– Nie może być co do tego wątpliwości. Nie jestem tylko pewny, czy zrzucić balast, wzlecieć wyżej i złapać szybszy wiatr, czy też pozostać nisko, gdzie mniej się rzucamy w oczy. Na szczęście nasz przeciwnik nie leci zeppelinem, wtedy bowiem dogoniłby nas w kilka godzin. Hm, doktorze Grumman, niech to cholera, chyba polecę wyżej, ponieważ skoro dostrzegłem tamten balon, zapewne oni również dostrzegli nasz.

Postawił Hester na podłodze, wychylił się i wyrzucił trzy worki z piaskiem. Balon natychmiast się wzniósł. Lee patrzył przez teleskop.

W minutę później był już całkowicie przekonany, że zostali zauważeni, ponieważ w koszu drugiego balonu zapanowało zamieszanie, a następnie pojawił się rozbłysk, który przez moment świecił intensywną czerwienią, po czym rozwiał się w obłoku szarego dymu. Widok ten zaalarmował aeronautę.

– Doktorze Grumman, czy może pan przywołać mocniejszy wiatr? – spytał. – Chciałbym dotrzeć do tych wzgórz przed zmrokiem.

Opuszczali już linię brzegową i pod nimi znajdowała się szeroka na sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt kilometrów zatoka. Za nią ciągnęło się pasmo wzgórz, a właściwie gór – Lee dostrzegł to dopiero teraz, gdy balon nabrał trochę wysokości.

Odwrócił się do Grummana, ten jednak zapadł już w głęboki trans. Oczy miał zamknięte, kropelki potu znaczyły jego czoło, ciało kołysało się łagodnie w przód i w tył, z gardła mężczyzny dobywał się niski, rytmiczny jęk. Dajmona szamana, również skupiona, siedziała n krawędzi kosza.

Po chwili – dzięki psychicznej sile Grummana albo jakiemuś zaklęciu – w twarz Lee rzeczywiście uderzył mocniejszy podmuch wiatru. Aeronauta podniósł oczy aby sprawdzić czaszę, i ocenił, że jego balon leci teraz w kierunku gór o stopień czy dwa szybciej.

Pod wpływem wiatru przyspieszył lot również drugi balon. Nie zbliżał się wprawdzie, ale także nie zostawał w tyle. I kiedy Lee ponownie zwrócił ku niemu teleskop zobaczył za balonem ciemniejsze i mniejsze kształty. Leciały w równej odległości i z każdą chwilą stawały się coraz lepiej widoczne.

– Zeppeliny – zauważył. – Tutaj nie uda nam się ukryć.

Próbował oszacować, jak daleko jego balon znajduje się zarówno od maszyn wrogów, jak i od gór, ku którym zmierzał. Sterowce leciały znacznie szybciej niż oba balony. W dole wiatr poruszał białymi grzywami fal.

Grumman odpoczywał, siedząc w narożniku kosza. Jego dajmona czyściła sobie pióra. Oczy szamana były zamknięte, Lee jednak wiedział, że mężczyzna nie śpi.