Выбрать главу

Miotany wiatrem kosz gwałtownie przechylał się na boki. Istniało niebezpieczeństwo, że wichura rzuci balon w niebo. Na szczęście, po mniej więcej minucie aeronauta poczuł nagłe szarpnięcie i wiedział, że kotwica zaczepiła się o gałąź. Niestety, zatrzymali się tylko na chwilę, ponieważ gałąź się złamała. Dzięki temu zdarzeniu Lee ocenił wysokość lecącego balonu.

– Jesteśmy sto pięćdziesiąt metrów ponad drzewami! – krzyknął.

Szaman skinął głową.

Balonem szarpnęło ponownie, tym razem gwałtowniej. Pęd powietrza z ogromną siłą rzucił obu mężczyzn ku obrzeżu kosza. Aeronauta był do tego przyzwyczajony, więc natychmiast odzyskał równowagę, natomiast zaskoczony Grumman nie zdążył odpowiednio zareagować. Na szczęście, udało mu się nie wypuścić z rąk pierścienia utrzymującego zawieszenie. Lee zobaczył, że szamanowi nic się nie stało, był nawet gotów do skoku.

W chwilę później balonem szarpnęło niezwykle gwałtownie, lecz po raz ostatni, kotwica zaczepiła bowiem wreszcie mocno o gałąź. Kosz od razu się przechylił i po sekundzie wpadł między wierzchołki drzew, między chłostające, wilgotne liście, trzaskające gałązki i skrzypiące, nadwerężone ciągłym szarpaniem konary.

– Jest pan tam, doktorze Grumman?! – zawołał Lee, ponieważ wokół panowała ciemność.

– Tak, panie Scoresby.

– Proszę się nie ruszać, póki balon się nie zatrzyma – polecił Lee, ponieważ kosz kołysał się szaleńczo na wietrze, a obaj podróżnicy wraz z nim.

Czaszą ciągle gwałtownie szarpało na boki; była już prawie pusta i reagowała na wiatr podobnie jak żagiel. Lee przemknęło przez myśl, aby ją odciąć, wiedział jednak, że gdyby nie udało mu się całkowicie przeciąć liny, materiał zawisłby nad wierzchołkami drzew niczym transparent, zdradzając ich pozycję sterowcom; aeronauta doszedł więc do wniosku, że lepiej spróbować ją zwinąć.

Rozjarzyła się kolejna błyskawica, a po sekundzie rozległ się grzmot. Burza szalała już prawie nad głowami podróżników. W błysku światła Lee dostrzegł pień dębu z wielką, białą raną po częściowo odłamanej gałęzi. Na niej opierał się kosz.

– Wyrzucę linę i spuszczę się po niej! – krzyknął.- Gdy staniemy na ziemi, zastanowimy się, co robić dalej.

– Podążę za panem, Scoresby – oświadczył Grumman. – Moja dajmona twierdzi, że grunt znajduje się dwanaście metrów pod nami.

W tym momencie Lee usłyszał odgłos uderzających skrzydeł. Rybołów, dajmona Grummana, usadowiła się ponownie na obrzeżu kosza.

– Potrafi się tak bardzo oddalić? – spytał zaskoczony, lecz po chwili zapomniał o tym zdarzeniu i zaczął zabezpieczać linę: najpierw mocował ją do pierścienia zawieszenia, potem do gałęzi; nawet jeśli kosz by się osunął, nie spadłby na ziemię.

Potem przerzucił resztę liny i zsunął się po niej (Hester siedziała bezpiecznie przy jego piersi), aż poczuł pod stopami twardą ziemię. Drzewo – gigantyczny dąb – okazało się naprawdę wysokie, a najniższe gałęzie bardzo grube. Lee odetchnął z ulgą i szarpnął linę, dając sygnał Grummanowi, że dotarł.

Nagle wydało mu się, że w zgiełku słyszy jakiś szczególny dźwięk, i zaczął nasłuchiwać. Tak, z góry dobiegał łoskot silnika zeppelina, a może nawet kilku. Lee nie miał pojęcia, na jakiej wysokości znajdują się maszyny ani w jakim kierunku lecą. Warkot słychać było przez mniej więcej minutę, później ucichł.

Szaman zeskoczył na ziemię.

– Słyszał pan? – spytał Lee.

– Tak. Sądzę, że lecą w stronę gór. Gratuluję panu bezpiecznego lądowania, Scoresby.

– To jeszcze nie koniec naszych zmagań. Przed świtem chciałbym schować gdzieś balon, w przeciwnym razie zdradzi naszą pozycję z odległości wielu kilometrów. Nadaje się pan do pracy fizycznej, doktorze Grumman?

– Proszę mi tylko powiedzieć, co mam robić.

– Dobrze. Zamierzam się wspiąć po linie. Spuszczę panu na niej kilka rzeczy, między innymi namiot. Proszę go rozbić, a ja tymczasem spróbuję ukryć balon.

Pracowali przez długi czas. W pewnej chwili wspierająca kosz gałąź w końcu się złamała i odrywając się, pociągnęła Lee za sobą; na szczęście nie upadł na ziemię, ponieważ materiał balonu nadal wisiał wśród wierzchołków drzew i utrzymywał kosz.

Upadek właściwie ułatwił aeronaucie zadanie, ponieważ ściągnął nieco w dół pustą czaszę, tym samym częściowo ją ukrywając. Lee pracował dalej przy błyskach piorunów: szarpał, zwijał i ciągnął, aż udało mu się umieścić balon wśród niższych gałęzi.

Wiatr ciągle szarpał koronami drzew, chociaż deszcz już słabł. Aeronauta uznał, że nie jest w stanie zrobić nic więcej. Zeskoczył z drzewa i zobaczył, że szaman nie tylko ustawił namiot, ale jakimś sposobem rozpalił ognisko i parzy kawę.

– Dokonał pan tego za pomocą magii? – spytał Lee. Przemoknięty i zesztywniały, wziął kubek z ręki Grummana i schronił się w namiocie.

– Nie, moją wiedzę zawdzięczam skautom – odparł Grumman. – Nie ma w pańskim świecie skautów? „Czuwaj!”… No cóż, prawda jest taka, że ze wszystkich sposobów rozpalania ognia, najlepszy to sucha zapałka. Nigdy nie podróżuję bez nich. Mogliśmy trafić gorzej, panie Scoresby.

– Słyszał pan ponownie te zeppeliny?

Grumman podniósł rękę, Lee wytężył słuch i w słabnącym deszczu rzeczywiście usłyszał łoskot silnika.

– Krążą nad nami – oświadczył Grumman. – Nie wiedzą, gdzie jesteśmy, podejrzewają jednak, że gdzieś w tej okolicy. W minutę później na niebie od strony, w którą odleciały sterowce, pojawiła się migocząca łuna. Była mniej jaskrawa niż błyskawica i widoczna przez dłuższy czas. Lee wiedział, że coś wybuchło.

– Musimy zgasić ogień, doktorze Grumman – stwierdził. – Lepiej nie ryzykować. Listowie jest tu gęste, ale nigdy nic nie wiadomo. Teraz zamierzam się przespać, chociaż jestem przemoczony.

– Do rana pan wyschnie – powiedział szaman. Wziął garść mokrej ziemi i cisnął nią w płomienie, a Lee jak najwygodniej ułożył się w małym namiocie i zasnął.

Nawiedzały go dziwne i sugestywne sny. W pewnym momencie odniósł wrażenie, że się obudził i zobaczył siedzącego ze skrzyżowanymi nogami szamana, otoczonego płomieniami, które szybko trawiły jego ciało; w końcu pozostał tylko biały szkielet, ciągle siedzący w kopcu jarzących się popiołów. Przerażony Lee zaczął szukać Hester. Okazało się, że jego milcząca, często ironiczna dajmona śpi, choć zawsze czuwała wraz z nim. Wydała mu się bardzo delikatna i podatna na zranienie; ten niesamowity widok poruszył aeronautę do głębi, położył się więc obok niej i leżał niespokojnie przez długi czas. W rzeczywistości cała sytuacja mu się przyśniła.

Następny sen również wiązał się z Grummanem. Lee zobaczył we śnie szamana, który potrząsał przystrojoną piórami grzechotką i żądał od jakiejś istoty posłuszeństwa. Ową istotą (gdy Lee ją rozpoznał, poczuł mdłości) był upiór podobny do tych, które widzieli z balonu. Był duży, prawie niewidzialny i wywoływał w aeronaucie takie nudności, że mężczyzna obudził się niemal w panice. Grumman bez lęku rozkazywał tej dziwacznej istocie, nie doznając najmniejszej krzywdy. Upiór wysłuchał go uważnie, a potem uniósł się w powietrze niczym bańka mydlana, po czym zniknął wśród gałęzi.

W trzecim śnie tej wyczerpującej nocy Lee znalazł się w kokpicie zeppelina i obserwował pilota; ściśle rzecz biorąc, aeronauta siedział na siedzeniu drugiego pilota. Krążyli nad lasem, patrzyli w dół na miotane dzikim wiatrem wierzchołki drzew, na rozszalałe morze liści i gałęzi. Nagle w kabinie pojawił się upiór.