Выбрать главу

– Pan widzi przyszłość, prawda?

– Równie wyraźnie, jak wypadki, które przydarzyły się tamtym zeppelinom w nocy. Niech pan pakuje, co trzeba, i chodźmy stąd.

Lee potarł szczękę. Najcenniejszą rzeczą, jaką posiadał, była przenośna aparatura balonowa, wyjął więc ją z kosza, spakował troskliwie do plecaka, po czym sprawdził, czy strzelba jest naładowana i sucha. Zostawił kosz, osprzęt i czaszę – wisiały wśród gałęzi. Wiedział, że od tej pory przestaje być aeronautą, chyba że jakimś cudem uda mu się ujść z tej wyprawy z życiem i zdobędzie wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić kolejny balon. Teraz musiał się poruszać jak bezskrzydły owad – po ziemi.

Jeszcze zanim usłyszeli trzask płomieni, poczuli dym, który przywiał wiatr od morza. Kiedy natomiast opuszczali las, słyszeli już wyraźnie huk pożaru.

– Czemu nie zrobili tego ostatniej nocy? – spytał Lee. – Mogli nas upiec we śnie.

– Obawiam się, że chcą nas schwytać żywych – odparł Grumman, odzierając z liści gałąź, której zamierzał użyć jako laski – i tylko czekają, aż wyjdziemy z lasu.

Istotnie, warkot zeppelina zagłuszył wkrótce zarówno huk szalejących płomieni, jak i głośne sapanie zmęczonych podróżników, którzy wspinali się szybko po korzeniach, skałach i powalonych pniach drzew, zatrzymując się jedynie na krótko dla nabrania oddechu. Lecąca wysoko Sayan Kótór opadała ku nim co jakiś czas i informowała, jak długą drogę przeszli i jak bardzo oddalili się od płomieni; niezbyt daleko za sobą dostrzegali dym ponad drzewami, a także języki ognia.

Małe i większe leśne stworzenia – wiewiórki, ptaki, dziki – uciekały wraz z nimi, toteż Lee i Grummanowi towarzyszył chór wszelkich kwików, pisków i trwożliwych krzyków. Podróżnicy starali się dotrzeć do bliskiej już linii drzew. Dobiegli do nich, popędzani falami gorąca, które wydzielały szalejące płomienie, sięgające obecnie piętnastu metrów. Drzewa płonęły jak pochodnie, sok wrzał w każdym z nich, żywica drzew iglastych paliła się niczym nafta, gałązki nagle zakwitały ogniem o wyglądzie strasznych pomarańczowych kwiatów.

Łapiąc powietrze, Lee i Grumman gramolili się na urwiste zbocza skał i piargi. Dolną połowę nieba przysłaniał dym i drgające gorące powietrze, lecz wyżej unosił się ostatni zeppelin – Lee pomyślał z nadzieją, że maszyna jest zbyt daleko, by ktoś mógł z niej dostrzec dwóch uciekinierów, nawet przez lornetkę.

Przed podróżnikami wyrósł nagle stromy stok górski. Nie sposób było na niego wejść. Z pułapki, w której się znaleźli, prowadziła tylko jedna droga: przez wąski wąwóz, gdzie między urwiskami leżało wyschnięte rzeczne koryto. Lee wskazał je, a Grumman oznajmił:

– Pomyślałem właśnie dokładnie o tym samym, panie Scoresby.

Dajmona-rybołów, szybując i krążąc w górze, złożyła skrzydła i pospieszyła do wąwozu unoszona prądem powietrza. Mężczyźni wspinali się tak szybko, jak tylko mogli.

– Przepraszam, że pytam – odezwał się w pewnej chwili Lee. – Może to impertynencja z mojej strony… Nigdy nie poznałem człowieka, którego dajmon mógłby się tak bardzo oddalać. Chyba że wśród czarownic, ale pan nie jest przecież czarownicą. Trenowaliście tę rozłąkę czy przychodzi ona panu naturalnie?

– Istocie ludzkiej nic nie przychodzi w sposób naturalny – odpowiedział Grumman. – Wszystkiego, co robimy, musimy się nauczyć… Sayan Kótór twierdzi, że wąwóz prowadzi do przełęczy. Jeśli dotrzemy do niej, zanim nas zauważą, uda nam się uciec.

Rybołów znowu poszybował w dół, a dwaj podróżnicy wspinali się dalej. Hester wolała szukać własnej drogi wśród skał, Lee podążał za nią; równocześnie usiłował unikać niestabilnych kamieni i poruszać się jak najszybciej. Przez cały czas kierował się ku małemu wąwozowi.

Lee obawiał się o swego towarzysza, ponieważ Grumman był blady, mizerny i oddychał z trudem. Nocne zadanie kosztowało go sporo energii. Aeronauta starał się odsuwać od siebie pytanie, jak długo jeszcze mężczyzna będzie w stanie iść. Na dodatek, gdy znajdowali się prawie przy wejściu do wąwozu, a dokładnie na brzegu suchego koryta, Lee uświadomił sobie, że odgłos silnika zeppelina zmienił się.

– Zobaczyli nas – oświadczył.

Stwierdzenie zabrzmiało jak wyrok śmierci. Hester potknęła się i straciła równowagę. Grumman oparł się na lasce i przysłonił oczy, aby spojrzeć za siebie. Lee również się odwrócił. Sterowiec opadał szybko, kierując się ku zboczu bezpośrednio pod nimi. Z postępowania ścigających jasno wynikało, że nie zamierzają zabić, lecz tylko schwytać podróżników, ponieważ jeden wystrzał armatni od razu zabiłby ich obu. Pilot jednakże skierował maszynę na najwyższy, w miarę płaski punkt zbocza, gdzie bezpiecznie wylądował. Po chwili z kabiny wyskoczyli mężczyźni w błękitnych mundurach i zaczęli się wspinać; wszystkie dajmony żołnierzy były wilkami.

Lee i Grumman znajdowali się sześćset metrów nad nimi, niedaleko od wejścia do wąwozu. Gdyby do niego dotarli, mogliby się ukryć i stamtąd strzelać. Niestety, dysponowali tylko jednym karabinem.

– Panie Scoresby – powiedział Grumman – to mnie gonią, nie pana. Jeśli da mi pan karabin i podda się, przeżyje pan. To zdyscyplinowani żołnierze. Zostanie pan jeńcem wojennym.

Lee zlekceważył te słowa i odparł:

– Idźmy dalej. Niech się pan schroni w wąwozie, a ja zatrzymam ich do czasu, aż znajdzie pan wyjście. Przyprowadziłem pana tak daleko i nie mam zamiaru pozwolić, by pana złapali.

Żołnierze poruszali się szybko. Byli świetnie wyszkoleni i najwyraźniej wypoczęci. Grumman skinął głową.

– Nie wystarczyło mi siły, by zniszczyć czwartego zeppelina.

Nie powiedział nic więcej. Mężczyźni przyspieszyli kroku, by się schronić w wąwozie.

– Zanim pan odejdzie – odezwał się Lee – proszę mi odpowiedzieć na jedno pytanie. Byłoby mi łatwiej, gdyby mi pan powiedział… Nie wiem, po której stronie walczę, i nie obchodzi mnie to, ale czy to, co teraz robię, pomaga małej Lyrze, czy też nie?

– Pomaga jej – odrzekł Grumman.

– Nie zapomni pan, co mi obiecał?

– Nie zapomnę.

– Doktorze Grumman, Johnie Parry czy jak tam brzmi pańskie nazwisko, musi pan wiedzieć, że kocham tę dziewczynkę jak córkę. Gdybym miał dziecko, nie potrafiłbym go chyba bardziej kochać. Jeśli zatem złamie pan daną mi przysięgę, będę pana ścigał nawet po śmierci i spędzi pan resztę wieczności, żałując, że w ogóle się pan urodził. Pańska obietnica jest dla mnie bardzo istotna…

– Rozumiem. Ma pan moje słowo, że jej dotrzymam.

– Nic więcej nie muszę wiedzieć. Do zobaczenia.

Szaman wyciągnął rękę i Lee ją uścisnął. Potem Grumman odwrócił się i ruszył ścieżką w górę wąwozu, natomiast aeronauta rozejrzał się w poszukiwaniu tymczasowej kryjówki.

– Ten duży głaz nie jest odpowiedni, Lee – oznajmiła Hester. – Nie sposób patrzeć zza niego na prawą stronę. Mogą nas zajść znienacka. Wybierz ten mniejszy.

Aeronauta usłyszał huk, który nie miał nic wspólnego z pożarem lasu ani z męczącym warkotem sterowca, który próbował się ponownie wznieść. Dźwięk miał związek z dzieciństwem Lee i z Alamo. Ileż razy wraz z kolegami odgrywali w ruinach starego fortu tamtą heroiczną bitwę! Byli Duńczykami i Francuzami! Dzieciństwo wracało w dziwnie mściwy sposób. Lee wyjął pierścień matki ze wzorem Nawaho i położył go na skale obok siebie. Podczas dziecięcych zabaw Hester często przybierała postać kuguara, wilka, raz czy dwa grzechotnika, lecz przeważnie ptaka z gatunku przedrzeźniaczy. Teraz…