Выбрать главу

– Strzelaj – wydyszała Hester.

Pociągnięcie za spust okazało się bardzo trudne. Każdy ruch był ogromnie wyczerpujący. Lee próbował trzy razy, zanim udało mu się strzelić. Błękitny mundur sturlał się po zboczu.

Znowu zapadła cisza. Z powodu bólu Lee przestał się o siebie bać. Czuł się tak, jak gdyby otaczało go stado szakali; węszyły, podchodziły coraz bliżej i aeronauta wiedział, że nie odejdą, póki nie zjedzą go żywcem.

– Widzę jeszcze jednego mężczyznę – szepnęła Hester. – Kieruje się w stronę zeppelina.

Aeronauta zobaczył go jak przez mgłę. Żołnierz Carskiej Straży czołgał się, oddalając się od ciała zabitego towarzysza.

– Nie mogę strzelić człowiekowi w plecy – stwierdził Lee.

– Wstyd jednak umierać z jedna kulą w magazynku.

Lee wycelował w sterowiec i strzelił. Jedyny silnik maszyny nadal ryczał. Zeppelin usiłował się wznieść w powietrze. Albo pocisk Lee był rozgrzany do czerwoności, albo wiatr rzucił w powietrzny statek żagiew z płonącego lasu, dość, że gaz nagle wybuchnął pomarańczową kulą ognia, po czym zarówno powłoka, jak i szkielet sterowca uniosły się nieco, a następnie bardzo powoli spadły w dół.

Maszyna wybuchła. Ogień pochłonął zarówno czołgającego się mężczyznę, jak i sześciu czy siedmiu innych, którzy pozostali przy sterowcu, nie ośmielając zbliżyć się do mężczyzny z karabinem strzegącego wejścia do wąwozu. Lee zobaczył ognistą kulę i usłyszał głos Hester:

– To już wszyscy, Lee.

Odpowiedział, a może tylko pomyślał:

– Ci biedni ludzie nie zasłużyli sobie na to. Tak samo jak my.

– Powstrzymaliśmy ich – szepnęła jego dajmona. – Przetrzymaliśmy. Pomogliśmy Lyrze.

Potem jak najbliżej przycisnęła swoje małe, dumne, poranione ciałko do twarzy Lee. Tak umarli.

Pięciornik

„Dalej – dał znak aletheiometr – dalej i wyżej”.

Wspinali się. Czarownice leciały nad nimi, wyszukując najlepsze szlaki. Pagórkowaty teren ustępował miejsca bardziej urwistym zboczom i skalistemu podłożu. Około południa dzieci znalazły się w krainie jałowych wąwozów, urwisk i zarzuconych głazami dolin. Nigdzie wokół nie było zielonych liści, a jedynym towarzyszącym podróżnikom dźwiękiem wydawało się brzęczenie owadów.

Szli dalej, zatrzymując się tylko na parę łyków wody z bukłaków i krótką rozmowę. Przez jakiś czas Pantalaimon leciał nad głową Lyry, aż się zmęczył, a wtedy przybrał postać małej, pewnie stąpającej owcy górskiej, dumnej ze swych rogów. Dajmon skakał wśród skał, podczas gdy Lyra mozolnie wspinała się obok. Will parł naprzód z ponurą, zaciętą miną – mrużył oczy przed światłem, ignorował narastający ból ręki, aż w końcu osiągnął stan, w którym cierpiał bardziej, gdy odpoczywał, niż gdy się poruszał. W dodatku, odkąd zawiodło zaklęcie czarownic, chłopcu zaczęło się zdawać, że piękne istoty na sosnowych gałęziach przyglądają mu się ze strachem, jak gdyby był naznaczony jakimś przekleństwem przewyższającym ich moc.

Wkrótce dzieci dotarły do maleńkiego jeziora – błękitnego akwenu położonego wśród czerwonych skał – o średnicy zaledwie trzydziestu metrów. Tam zatrzymali się na jakiś czas, aby się napić, napełnić bukłaki i zanurzyć obolałe stopy w lodowatej wodzie. Gdy słońce znalazło się w najwyższym punkcie nieba, nadleciała Serafina Pekkala, pragnąc z nimi porozmawiać. Wyglądała na wstrząśniętą.

– Muszę was opuścić – oświadczyła. – Lee Scoresby mnie wzywa. Nie wiem, z jakiego powodu, lecz sądzę, że nie przywoływałby mnie, gdyby naprawdę nie potrzebował mojej pomocy. Idźcie dalej, odnajdę was…

– Pan Scoresby? – spytała Lyra, podekscytowana i niespokojna. – Ale gdzie…

Serafina jednak już odleciała, szybko znikając z pola widzenia, i Lyra nawet nie zdołała dokończyć pytania. Dziewczynka mimowolnie sięgnęła po aletheiometr, aby zapytać, co się przydarzyło Lee Scoresby’emu, lecz opuściła rękę, obiecała bowiem nie konsultować się z urządzeniem, chyba że Will ją poprosi.

Spojrzała na niego. Siedział obok, z ręki, którą położył na kolanie, ciągle powoli kapała krew. Twarz chłopca mimo słonecznej opalenizny wydawała się blada.

– Willu – odezwała się dziewczynka – czy wiesz, po co szukasz swego ojca?

– Zawsze czułem, że muszę go odnaleźć. Matka mówiła mi, że włożę jego płaszcz. Nic więcej nie wiem.

– Co to znaczy, że włożysz jego płaszcz? Czy ten płaszcz oznacza coś szczególnego?

– Przypuszczam, że chodzi o zadanie. Że będę kontynuował jego pracę. Jest to całkiem sensowne wytłumaczenie.

Prawą ręką starł pot z czoła. Nie powiedział Lyrze, że tęskni za swoim ojcem, tak jak dzieci, które się zgubiły, tęsknią za domem. To porównanie zresztą nie przyszło mu do głowy, ponieważ dom nie kojarzył mu się z miejscem, w którym miałby zapewnioną opiekę, wręcz przeciwnie – we własnym domu to on musiał dbać o matkę. Minęło już jednak pięć lat od tamtego sobotniego poranka w supermarkecie, kiedy gra w ucieczkę przed wrogami stała się rzeczywista. Pięć lat stanowiło długi okres w życiu chłopca i jego dziecięce serduszko pragnęło znowu usłyszeć słowa: „Bardzo dobrze, bardzo dobrze synku. Nikt na świecie nie potrafiłby tego zrobić lepiej. Jestem z ciebie taka dumna. Teraz chodź i odpocznij…”

Will tęsknił za matczyną aprobatą tak bardzo, że nawet nie zdawał sobie sprawy ze swej tęsknoty. W gruncie rzeczy, chłopiec nie umiał wyjaśnić Lyrze, co czuje, a dziewczynka, mimo iż widziała tę burzę emocji w jego oczach, nie rozumiała jej, a w dodatku dziwiła ją własna nagła spostrzegawczość. Uświadomiła sobie, że gdy myśli o Willu, odkrywa w sobie pokłady nowych uczuć, jak gdyby jej przyjaciel był inny niż wszyscy ludzie, których znała dotąd. Wszystko, co się z nim wiązało, było wyraźne, pewne, bliskie i bezpośrednie.

Lyra właśnie chciała opowiedzieć o tym chłopcu, lecz w tym samym momencie nadleciała kolejna czarownica.

– Widzę za nami obcych – oświadczyła. – Są daleko w tyle, lecz poruszają się szybko. Czy mam tam polecieć i przyjrzeć się im?

– Proszę cię, zrób to – odparła Lyra. – Bądź jednak ostrożna i nie pozwól, by cię zobaczyli.

Dzieci wstały i ruszyły dalej.

– Wiele razy w życiu było mi zimno – stwierdziła Lyra, aby zająć czymś umysł i nie myśleć o prześladowcach – ale nigdy nie było mi aż tak gorąco. Czy w twoim świecie bywa gorąco?

– Nie w kraju, w którym mieszkam, i nie przez cały czas. Lecz klimat się zmienia. Lata są teraz gorętsze niż kiedyś. Podobno ludzie ingerują w atmosferę, ponieważ wysyłają w kosmos substancje chemiczne i z tego powodu z pogodą dzieją się dziwne rzeczy.

– Tak, to prawda – odrzekła Lyra. – A my jesteśmy w samym środku.

Willowi było zbyt gorąco i był zbyt spragniony, aby odpowiedzieć, toteż wspinali się dalej, dysząc w rozgrzanym powietrzu. Pantalaimon przybrał postać świerszcza i podróżował, siedząc na ramieniu Lyry; za bardzo się zmęczył, by skakać lub latać. Od czasu do czasu czarownice dostrzegały wysoko w górach źródełka, leciały więc tam i napełniały bukłaki. Gdyby nie opiekunki na sosnowych gałęziach, Will i Lyra umarliby na tym pustkowiu z pragnienia. W dodatku, im wyżej się wspinali, tym mniej było wody. Źródła wysychały.

Dzieci szły aż do wieczora.

Czarownica, która udała się na przeszpiegi, nazywała się Lena Feldt. Leciała nisko, od jednej stromej skały do następnej, a kiedy rozpoczął się zachód słońca, które w dzikiej, krwawoczerwonej aureoli znikało powoli za skałami, dotarła do małego jeziora o błękitnej wodzie, gdzie zauważyła oddział żołnierzy rozbijających obóz.