Futerał z glinianą figurką wpijał mi się w bok. Takiego przedmiotu nie można było powierzać bagażom; taki przedmiot mógł zmienić całe życie, a w każdym razie wzburzyć jego niespieszny nurt, jak już się to stało w moim przypadku.
Taki przedmiot jest zdolny zatruć na śmierć; sam czułem, jak wykluwa się we mnie i rośnie pogarda Najwyższego Sędziego.
Odstawiasz fuszerkę, myślałem, patrząc na pokojówkę pospiesznie przecierającą stopnie schodów wiodących na piętro. Odstawiasz fuszerkę, trzeba być dokładniejszym. Za takie lekceważenie obowiązków wcześniej czy później można się doigrać...
Pokojówka poczuła mój wzrok. Miałem niewątpliwie specyficzne spojrzenie, bo dziewczyna wyraźnie zbladła. Uśmiechnąłem się i ten uśmiech wprawił ją w przerażenie; choć trzeba jej przyznać, że nie porzuciła swoich pozycji i domyła schody. Choć była to chałtura ponad wszelką miarę.
Uśmiechałem się, spoglądając na jej rozpaczliwe wysiłki. Kiedy uciekła, uśmiechnąłem się za nią; każdy z nas ma coś, cokolwiek, na sumieniu. Dokładniej mówiąc, każdy z was, gdyż ja znajduję się teraz po drugiej stronie wyroku. Przypadkowo i nie na długo, to prawda - ale i życie, jeśli się zastanowić, jest krótkie.
* * *
Pojawił się późnym wieczorem, o takiej porze dobrze wychowani ludzie nie składają wizyt. Uprzejmość była zresztą ostatnią rzeczą, jaką by się przejmował.
Wiał silny wiatr. Wyglądało na to, że zapowiada się zmiana pogody; być może upał w końcu osłabnie i nie będę musiał tracić sił na utrzymanie chłodu nocą w swym pokoju. O tym, lub mniej więcej o tym rozmyślałem, siedząc przy otwartym oknie, wdychając zapomniany po pięciu latach zapach wielkiego miasta i patrząc na przepływające pod oknem załogi.
Nie dało się nie zauważyć gościa, który po prostu przyszedł i stanął po przeciwnej stronie ulicy, nie patrząc na mnie, lecz gdzieś w dal - jakby nie obchodziło go nic na świecie, a w szczególności wyglądający przez okno człowiek. Wiatr malowniczo rozwiewał jego płaszcz i długie włosy, jednak nadciągający mrok powoli zakrył ten wspaniały widok i wkrótce widać było jedynie białą jak ściana twarz.
I wówczas spojrzał na mnie po raz pierwszy. Spojrzał - i natychmiast odwrócił wzrok.
I kiedy właściciel „Susła” - w szlafroku narzuconym na nocną koszulę - przepraszającym tonem zapytał, czy nie oczekuję gościa, wiedziałem już, że oczekuję.
- Jak zdrowie pańskiej sowy?
Głos gościa pozbawiony był wyrazu, tak jak jego brwi i wąsy; jeszcze zanim wymówił powitalną formułę, wiedziałem, że jest magiem. Dziedzicznym. Niestety, jednak - trzeciego stopnia.
- Sowa ma się znakomicie - odparłem automatycznie. I, przyglądając się gościowi, nieoczekiwanie dodałem: - Jeśli tylko u sów istnieje życie pozagrobowe. Bowiem dawno już zdechła.
- Bardzo mi przykro - odparł gość bez śladu współczucia w głosie. - Wiem, że wygrał pan zaklęcie.
Zaprosiłem go do środka.
Jego nakrycie głowy, gdy znalazło się na wieszaku, okazało się klubową czapką w złote gwiazdy. Nie przyszło by mi do głowy, że wśród członków elitarnego klubu spotyka się tak zubożałych magów.
- Należę do klubu - oznajmił, jakby czytając w moich myślach. - Już niemal dwa lata. Aby opłacić wstępną składkę, musiałem sprzedać dom.
- Nie jest pan zamożny? - zapytałem, uznając, że skoro on z progu jest do tego stopnia szczery, to ja tym bardziej nie muszę się bawić w ceregiele.
Uśmiechnął się.
- Handluję ziołami. Proszę... - Rozchylił poty płaszcza. Od wewnętrznej strony przymocowane były do niego płaskie woreczki z pstrymi etykietkami. Mój wzrok przykuła najbardziej krzykliwa: „Lubczyk! Bezpłatna próbka! Można wypróbować na miejscu!” Tak, zdaje się, że trudno niżej upaść.
- Nie domyśla się pan, po co do niego przyszedłem? - zapytał sucho.
Przemilczałem jego pytanie; w moim późnym gościu wyczuwało się jakąś sprzeczność. Niski stopień, żałosna profesja, wytarty płaszcz - i ani śladu litości nad sobą, płaszczenia się czy kalectwa.
Najwidoczniej dlatego, że własna osoba była mu w najwyższym stopniu obojętna.
- Nie - odparłem ostrożnie. - Nie domyślam się. Tego, najwidoczniej, nie oczekiwał. Między jego brwiami pojawiła się głęboka, brunatna zmarszczka. Nie poganiałem go.
- Nikt jeszcze do pana nie przychodził - rzeki mój gość i w jego słowach nie było pytania - raczej zdziwienie. Zdziwienie niezwykłym szczęściem.
Na wszelki wypadek przemilczałem.
- A więc tak - handlarz ziołami odchylił się w fotelu; rzadki, bezbarwny lok opadł mu na czoło i nagle zauważyłem, że jeszcze zupełnie niedawno mój gość był przystojnym blondynem, pogromcą niewieścich serc. - Trzy i pół roku temu porwano mi córkę.
Zapadła cisza; mój rozmówca zamilkł, jednak jego twarz pozostała niezmieniona. Jakby mówił o pogodzie.
- Wiem kto i dlaczego to zrobił. Wiem, że moja córka została zamordowana... sam ją pochowałem. Porywacz, zabójca, ukrywa się teraz za oceanem, na wyspie Stan. Nie jest magiem, jest jednak bardzo bogaty i wpływowy. Otoczył się ochroniarzami, wiedząc, że poświęcę resztę życia... Panie Hort zi Tabor, jeśli pragnie pan mieć dożywotniego niewolnika - słowo „niewolnika” wymówił z naciskiem - niewolnika wiernego i oddanego do ostatniej kropli krwi - udajmy się razem na wyspę Stan i niech pan ukarze... zabójcę. Córka miała czternaście lat. Moja żona tego nie przeżyła. Nie, nie jestem obłąkany. Jeśli pan odmówi, będę szukał innego sposobu - tak, jak szukałem przez te wszystkie lata. Płaciłem składki klubowe, licząc na cud... na to, że na świecie istnieje sprawiedliwość. Lecz ona nie istnieje. Dlatego przyszedłem do pana.
- Nie poradziłby pan sobie z Rdzennym zaklęciem - powiedziałem powoli.
Uśmiechnął się i zrozumiałem, że bez wątpienia by sobie poradził. Bez względu na swój trzeci stopień.
- Podczas ostatniego losowania - znowu się uśmiechnął - także ja miałem trochę szczęścia. Wygrałem zestaw srebrnych łyżek i zaklęcie czyszczące szkło. Proszę - wykonał palcami odnawiający gest i w pokoju od razu zrobiło się jaśniej, gdyż abażur hotelowej lampy w jednej chwili oczyścił się z kurzu i kopciu. Nie wiadomo skąd pojawiła się ćma i przyćmiła swym truchłem to święto uwolnionego światła.
- Widzi pan - rzekłem ostrożnie. - Współczuję panu i wierzę, że ten niegodziwiec zasługuje na karę, lecz ja dopiero dzisiaj dostałem... Mam przed sobą sześć miesięcy... A tak, przy okazji, przez te dwa lata, kiedy jest pan członkiem klubu, zaklęcie było losowane czterokrotnie. Czy zwracał się pan do ludzi, którzy...
- Tak - odparł, nie czekając aż skończę. - Odmawiali mi mniej więcej takimi samymi słowami. Najpierw przez sześć miesięcy niańczyli w sobie Sędziego. Potem wydarzała się sprawa znacznie ważniejsza i wina o wiele straszniejsza... Tak. Nawet nie spodziewałem się innego rezultatu. Proszę wybaczyć, że pana niepokoiłem.
Wstał.
- Proszę poczekać - rzekłem z rozdrażnieniem. Coraz mniej podobała mi się jego maniera mówienia. Podczas rozmowy ciągnął za sobą rozmówcę jak zakurzony worek.
- Jedyne, co mnie niepokoi - powiedział, zwracając się do przypalonego truchła ćmy - to możliwość, że zabójca umrze naturalną śmiercią. Jest stary i chory, czas upływa... Jeśli jednak pociągnie jeszcze choćby rok - znajdę sposób. Zegnam pana, panie Hort zi Tabor.