Odwrócił się i wyszedł. Po minucie tępego przyglądania się martwej ćmie uświadomiłem sobie, że nawet się nie przedstawił.
* * *
Po kolejnym długim dniu spędzonym w hotelu „Odważny suseł” wiele zrozumiałem.
Po pierwsze, wszystkie moje plany, by nacieszyć się światowym życiem, pójść do teatru, pałacu publicznych widowisk, czy choćby pospacerować po mieście w godzinach, gdy nie jest w nim szczególnie tłoczno - wszystkie te plany wzięły w łeb.
Po drugie, pod wieczór zacząłem się poważnie zastanawiać nad ucieczką. To znaczy nad tym, by niezauważenie opuścić hotel i miasto; kiedy do drzwi mojego numeru zapukał dwudziesty dziewiąty interesant, niewiele się namyślając zamieniłem się w korpulentną pokojówkę i bawiąc się ścierką oznajmiłem, że pan Hort zi Tabor raczy! udać się na przechadzkę. Następnie - dopóki pechowiec schodził po schodach - szybko wysunąłem się z okna i narzuciłem na fasadę hotelu cieniutki welon zawijający.
Przez jakiś czas obserwowałem, jak pod samym moim oknem pałętają się zagubieni interesanci. Jak pytają przechodniów o hotel „Odważny suseł”, a zdezorientowani przechodnie kręcą głowami i kierują interesantów w różne strony, jak interesanci patrzą na mnie, wychylonego do pasa z okna - i nie widzą, choć patrzą wprost na mnie.
Gliniana figurka leżała na stole, a nad nią krążyła samotna hotelowa mucha.
Była u mnie kobieta, której zabito męża. Była staruszka, której nocni złodzieje wycięli w pień całą rodzinę; zapłakana służąca, którą zgwałcił jej własny pan. Wielu odwiedzających bolało nie tylko nad własnymi krzywdami - dowiedziałem się w ten sposób o występnym sędzim, który za łapówki uniewinniał zabójców, a niewinnych posyłał na szafot, o pyszałkowatym arystokracie, którego rozrywką było polowanie z psami na ludzi; chudy jak szczapa chłop opowiedział mi o losie swojej wsi - jakiś niegodziwy kupiec wykupił od sprzedajnego starosty ziemie gromadzkie, doprowadzając niemal setkę rodzin do głodu i nędzy. Wszyscy przychodzący do mnie opowiadali - ze łzami lub przesadną obojętnością - o swoich nieszczęściach i winowajcach tych nieszczęść i nawet ja, będąc człowiekiem raczej oschłym, stawałem się coraz bardziej przygnębiony.
Welon na fasadzie „Odważnego susła” utrzymał się niemal przez godzinę. Miasto tonęło w ciepłym zmierzchu; nie czekając, aż zasłona opadnie, znów zamieniłem się w grubą, brzydką kobietę, włożyłem klucz od numeru do kieszeni fartucha i zszedłem do holu. Córka właściciela, mająca dyżur za kontuarem, wytrzeszczyła na mnie okrągłe, błękitne oczka; nie wytrzymałem i pokazałem jej język.
- ...panią, nie orientuje się pani, gdzie mogę znaleźć hotel „Odważny suseł”?
Pytał siedemnastoletni młodzieniec, szczupły, dobrze ubrany, o bardzo nieszczęśliwym wyglądzie.
- A po co on panu? - zapytałem. Głos mojej powłoki okazał się piskliwy i kojarzył się, nie wiedzieć czemu, ze śniętą rybą.
- Muszę... - Zaciął się. Popatrzył na mnie, to znaczy na grubą, brzydką powłokę, spode łba: - A... pani co do tego?
- Nie ma tu żadnego susła - powiedziałem(am) swarliwie. - Był, ale się zmył.
Młodzieniec oddalił się; najwyraźniej nie uwierzył odpychającej kobiecie, w którą się zamieniłem i miał zamiar kontynuować poszukiwania.
Nie mogę powiedzieć, by w tym momencie było mi go żal. Przez jeden dzień przewinęło się przede mną tyle dramatów i tragedii, że na współczucie dla delikatnego młodzieńca nie miałem już sił. Kto zresztą wie, na kim i za co chciał się zemścić. Może ktoś zabił mu psa. Albo odbił dziewczynę.
Szedłem ulicą ciężkim krokiem praczki. Brudny kraj fartucha powiewał tuż ponad brukiem, zwycięsko stukały drewniane trzewiki. Cóż za perwersyjna fantazja skłoniła mnie do wybrania właśnie takiej, w najwyższym stopniu odpychającej powłoki?
Euforia - radość z niespodziewanej nagrody, hymn podarowanej przez niebiosa wszechwładzy - stopniowo zmieniała się w tępe zmęczenie, wręcz przygnębienie. Patrzyłem, jak w stercie odpadków grzebie oślepiająco biały kot o arystokratycznych manierach. Jak z gracją podbiera czystą łapą śledziowe ości albo ziemniaczaną łupinę; nieciekawa sytuacja, myślałem. Po pierwsze, ukarać można tylko jednego złoczyńcę, podczas gdy na świecie są ich cale zastępy. Po drugie - jakże nikczemna jest ludzka natura, cóż to za podle pragnienie ukarania wroga cudzymi rękami, wykupienia sprawiedliwości, zamiast pomóc jej zatriumfować.
Świadomie rozdrażniałem samego siebie. Bardzo chciałem dostrzec w mych dzisiejszych gościach pazernych, wyrachowanych kupców.
Gdyby tylko winnym wszystkich ich nieszczęść był jeden człowiek, rozmyślałem ponuro. Gdyby tylko... Jak to mówił staruszek dmuchawiec? „Im sprawiedliwsza będzie Kara, im potężniejszy ukarany i im więcej zbrodni będzie miał na sumieniu...”
- Ej, kobitko, oczu nie masz?!
To, co początkowo uznałem za ścianę, która nagle pojawiła się na mojej drodze, okazało się jedynie pijanym rzemieślnikiem, sądząc po zapachu, garbarzem.
- Ej, kobitko! Bodziesz? No co ty? - Zdziwienie w jego tonie coraz szybciej zmieniało się w figlarność.
Gust garbarza wstrząsnął mną do tego stopnia - połasić się na taką maszkarę! - że nawet się nie opierałem, gdy wcisnął mnie - to znaczy moją powłokę - w ciemny kąt jakiejś bramy.
- Ty, tego... - Jego głos zmiękł i zadrżał romantycznie. - Trochę dziś zarobiłem, ślicznotko, chcesz, to do karczmy pójdziemy?
Smród bił od niego nieopisany. Ciągle jeszcze licząc na to, że obejdzie się bez rękoczynów, wydusiłem z siebie zmieszane „chi, chi”.
- Gołąbeczku - odezwałem się piskliwym głosem. - Zajmij się lepiej swoimi sprawami. Nie mam czasu się z tobą zabawiać, mężulek mój, kowal, pewnikiem się na mnie doczekać nie może.
Zapomniałem, że moja powłoka wygląda na czterdzieści lat. Taka nie spieszy się do męża i niańczenia wnuków; pijany garbarz albo nie zrozumiał, albo uznał moje słowa za kokieterię.
- Ptaszynko... Dokąd się spieszysz... Dokąd lecisz...
I szorstka dłoń śmiało wsunęła się mojej powłoce pod spódnicę.
- Ej! - Strząsnąłem jego rękę. - Bo zawołam straże!
Garbarz się obraził.
- Ja, tego... Sama zaciągnęłaś, a teraz jazgoczesz?!
I przycisnął mnie do ceglanej ściany - a ważył tyle, co roczny byczek.
Trzeba było pewnie znaleźć bardziej wyszukane wyjście - byłem jednak zmęczony. Pospiesznie, niemal gorączkowo - nerwy, nerwy! - powróciłem do swej naturalnej postaci i ręka garbarza, wsunięta pod suknię tłuścioszki, znalazła coś zupełnie innego, niż się spodziewała.
- Eee...
Przez sekundę zrobiło mi się go nawet żal.
- Eee... - Już chrypiał. Przyjaciele niewątpliwie nieraz uprzedzali go, że nieumiarkowane picie szkodzi. Że prędzej czy później do każdego pijaka przychodzi goła myszka na zielonych łapkach i ze smutkiem puszczając mu oko, mówi: koniec. W tym momencie garbarz był niewątpliwie przekonany, że upił się do gołej myszki; jego bezmyślne spojrzenie przesuwało się po moim ubraniu, po twarzy, która przed chwilą była twarzą tłuścioszki. Procesy myślowe garbarza były do tego stopnia spowolnione, że musiałem w ramach zachęty walnąć go pięścią pod żebra.
Po sekundzie zaułek był już pusty.
* * *
„...Ja, mówi, jestem teraz mianowanym magiem, i figa wam wszystkim z makiem. Pojadę do miasta, otworzę własny interes, pieniędzy zarobię i będę was na starość utrzymywać. Wsunęła za pas swoją magiczną różdżkę i tyleśmy ją widzieli, takie buty.