Po miesiącu list przyszedł; urządziła się! I jeszcze jak się urządziła, figa wam wszystkim z makiem! W prawdziwym biurze magicznym, u maga drugiego stopnia, i niejako dziewka na posyłki - a jako pełnoprawna pomocnica, właściciel powiedział, że niedługo do udziału ją dopuści... I bardzo chwalił za talent, za zdolności magiczne.
Na początku nie odpisywaliśmy, no a potem samiśmy list z okazją przesiali, nie wytrzymaliśmy... Jak to biuro się nazywa? Co robi, w jakim fachu?
Biuro poszukiwań, odpowiada. Że jeśli kto co zgubi - do panów magów idzie i panowie magowie odszukują. Sama, odpowiada, już dwa portfele znalazła (wybebeszone, co prawda), kozę znalazła, kota i guzik z brylantem.
Och, myślimy, może faktycznie? Jasna sprawa, interes to marny - szukanie kotów, ale jak się jej podoba, jak zadowolona i pieniądze z tego jakieś i szanse na udział.
A jeszcze po dwóch miesiącach - nieszczęście. Biuro nie takie znów zwyczajne się okazało; z podwójnym dnem się okazało. Niby to kotów szukali, a tak naprawdę ciemnymi sprawkami się zajmowali - cudzymi cieniami i mordowaniem na zamówienie, na odległość. Kiedy wieczorem spać się kładziesz, a rano już trup, bo ktoś twój cień wywabił i na miedziany haczyk nawinął... Nakryli biuro. Właściciel - w nogi... i złap go teraz, maga drugiego stopnia! A nasza głuptaska naiwna została. I na kogo odpowiedzialność? Na nią. Do więzienia... A ona tych cieni nawet nie widziała! Ona pojęcia nie ma, jak to się robi - na miedziany haczyk! Śledczy, co ją przesłuchiwał, mówi: jasne, że wasza dziewczyna nic z tym wspólnego nie ma, ale będzie siedzieć, dopóki jego nie złapią... a jakże go złapać?!
I siedzi nasza ślicznotka już pół roku. Do króla prośbę napisała, ale odpowiedzi na razie ani widać. Jedna pociecha: więzienie u nich czyste, karaluchów nie ma, pościel miękka, karmią znośnie, widać, że jej im żal, głuptaski... I chyba strażnik jeden wpadł jej w oko. Nie dziwota: jak jej różdżkę magiczną odebrali, to i się dziewczęce uczucia w niej obudziły. Co z nią będzie? Złapią go, czy nie złapią. Kochają ten strażnik - czy żal mu jej tylko? Odpowie król na prośbę, ułaskawi - czy do starości w więzieniu zamknie?
Nie wiadomo...”
* * *
Centrum miasta tonęło w niepewnym blasku latarni. Lokale konsumpcyjne były tu jeszcze otwarte, przechadzał się patrol, obracała się skrzypiąca karuzela i spódniczki kręcących się na niej dziewcząt fruwały, jak pochwycona przez wiatr morska piana. Targ zamykano, co chwilę trzeba było wymijać ogromne, rozwożone na taczkach kufry. Na specjalnej kolumnie na prawo od wejścia stał dwunastoletni chłopiec i dźwięcznym, nieco ochrypłym głosem wykrzykiwał płatne ogłoszenia:
- Dom sprzedam, ulica Włóczników, piętrowy, niedrogo! Krowę sprzedam... kupię uprząż! Sierociniec zatrudni kucharkę! Sprzedam kuźnię z całym wyposażeniem! Sprzedam...
Zdecydowanym krokiem oddaliłem się od placu. Od głosu chłopca dzwoniło w uszach.
- Ogłaszamy nabór na trzymiesięczne kursy na katów! - niosło się za mną. - Zapewniamy wspólne lokum! Trzy posiłki dziennie, kitel na koszt skarbca i pięć monet stypendium! Ci, którzy zdają... umożliwiamy... kata... na akord...
Im głębsza noc spowijała miasto, tym bardziej wyludnione stawały się ulice. Włóczyłem się bez konkretnego celu - centrum, gwarne i oświetlone nawet po północy, zostało daleko w tyle. Do pałacu widowisk publicznych w końcu nie poszedłem, a publiczne dziewczęta, próbujące skraść mój wolny czas, wydały mi się wyjątkowo brudne i nieapetyczne.
Kiedy zgasły nocne latarnie - znikły też dziewczęta. Wszyscy przechodnie w ogóle gdzieś się podziali; otaczały mnie najwyraźniej rzemieślnicze zaułki. Być może w świetle dziennym te niskie budynki, szyldy i progi miały swój specyficzny urok, teraz jednak patrzyłem na nie nocnym wzrokiem i wszystkie przedmioty przybierały niechlujny, brunatny odcień. Już dawno zauważyłem, że pejzaże, które po raz pierwszy widziałem nocnym wzrokiem nie miały szans mi się spodobać.
Szedłem i rozmyślałem, że zapewne lepiej by było, gdybym wygrał nie Rdzenne zaklęcie, a zestaw srebrnych łyżek i zaklęcie czyszczące szkło. I nie dlatego bynajmniej, że dla sprawiedliwej kary trudno wybrać jednego jedynego złoczyńcę, nie popełniając przy tym błędu. A dlatego, że za sześć miesięcy - a może nawet wcześniej - przyjdzie mi zmienić się z władcy losów w zwykłego prowincjonalnego maga. Taka pozycja była, co prawda, zupełnie niezgorsza i dotąd w zupełności mi odpowiadała - dopóki nie poznałem smaku prawdziwej władzy. Nawet nie smaku - zaledwie przedsmaku.
„Im sprawiedliwsza będzie Kara, im potężniejszy ukarany i im więcej zbrodni będzie miał na sumieniu...”
I kogóż to, ciekawe, muszę ukarać, by stać się wielkim magiem?
Włóczyłem się wąskimi uliczkami, nie mając zielonego pojęcia, dokąd idę. Dzielnica rzemieślnicza zmieniła się w targową. Dookoła panowała kompletna ciemność, szczelnie zamknięte okiennice nie przepuszczały ani promyczka światła; gdzieś w oddali przekrzykiwali się strażnicy.
Całkiem możliwe, że założę gruby zeszyt, w którym zacznę zapisywać skargi licznych interesantów. A następnie, gdy zeszyt będzie pełny, urządzę obchód po ujawnionych przez nich złoczyńcach, by na własne oczy przekonać się o prawdziwości oskarżeń. Będę pojawiać się przed oskarżonymi w czarnym płaszczu do pięt, nasuniętym na czoło klubowym kapeluszu i z glinianą maszkarą w rękach; do tego czasu plotki rozniosą po miastach i wsiach prawdę i bujdy o mojej „jednorazowej atrapie”. Na mój widok złoczyńcy będą tracić przytomność, padać na kolana, a w ostateczności robić się biali jak kreda. A ja, otwierając swój gruby zeszyt, będę z wyrzutem patrzeć im w oczy. Niekiedy będę sprawdzał zapiski - i znów patrzył. I będę czuł, jak wszechmoc łaskocze mnie w gardło.
A potem to wszystko się skończy. Wrócę do domu - i jedyną moją rozrywką będzie trzebienie kur. Zacznę zmieniać się w tchórza tak często, że na jakiekolwiek inne zajęcia zabraknie mi sił. Dom popadnie w ruinę, ogród przestanie dawać owoce, a wtedy...
Mój nocny wzrok boleśnie się zjeżył, gdyż za rogiem świeciła samotna latarnia. Jej blask padał na półokrągły szyld - „Odważny suseł”. Najwidoczniej moim nogom znudził się przeciągający się spacer i doprowadziły mnie do miejsca noclegu - w pełni samodzielnie, bez konsultacji ze świadomością.
Bezbłędnie poznałem okna swojego numeru - z położonego najbardziej na prawo zwisał jeszcze mizerny fragment welonu maskującego. Na progu hotelu siedział, oparty o ścianę, nieznajomy młody człowiek. Jego nieruchome oczy patrzyły wprost przed siebie; cały przypominał niewielką rzeźbę, wrażenie to rozwiewały jedynie jego palce, obracające, tarmoszące i głaszczące jakiś niewielki przedmiot na łańcuszku. Bez trudu można było rozpoznać w nieznajomym jednego z moich interesantów, który nie miał zbyt wiele szczęścia, był jednak niewątpliwie najbardziej uparty.
Już miałem zamiar zamydlić oczy nieproszonemu gościowi i niezauważenie wejść do hotelu, kiedy dostrzegłem, co takiego obraca on w rękach.
- Nie, jest w pełni przytomna. Doskonale pamięta, że coś jej się przytrafiło. Jakaś strata... Pamięta, jak ją schwytali. I dokąd przywieźli - zamek z fosą i umocnieniami, z łańcuchowym smokiem na moście. I ktoś - nie pamięta jego twarzy - coś z nią robił. Potem ma lukę w pamięci. Ocknęła się na skrzyżowaniu, sto kroków od naszego domu. I na szyi miała właśnie to.
„Właśnie to” było wisiorem. Masywnym, niemal takiej samej wielkości, jak należący do staruszka Jatera. Nie jaspisowym, a z krwawnika, żółto-różowym. I zamiast wyszczerzonej paszczy z kamienia patrzyły jedynie oczy - napięte, lekko wytrzeszczone. Jedno z nich było umieszczone nieco wyżej niż drugie. Nieludzkie oczy; kiedyś widziałem w zwierzyńcu nieszczęsną starą małpę - pamiętam, że miała podobne spojrzenie.