Wisior leżał teraz na pustym stole; nie musiałem mu się przyglądać, by wyczuć gęsty obłoczek cudzej siły, który otaczał różowawy kamień.
- Krwawnik nie poddaje się takiej obróbce - przygnębionym głosem powiedział młody człowiek; w dalszym ciągu uważałem nocnego gościa za młodego, mimo że jego głowa pod czapką okazała się mocno wyłysiała. - Jestem jubilerem. Znam się na tym.
- Ma pan rację, to magiczny przedmiot - przytaknąłem ostrożnie.
Wszystko starałem się teraz robić bardzo ostrożnie. Od chwili, gdy dostrzegłem wisior w rękach nocnego gościa, wewnątrz mnie nie ucichało dygocące przeczucie wielkiego sukcesu; niewątpliwie podobne gorące swędzenie męczy nos psa, który właśnie złapał ślad.
- Ta rzecz - mój rozmówca z odrazą opuścił kąciki ust - jest największym dowodem. Ścieżką do przestępcy, przy którym wszyscy leśni bandyci okażą się zwykłymi psotnikami. I jako że tradycyjny wymiar prawa...
- Zrozumiałem. - Być może przerwałem mu niezbyt uprzejmie, jednak piosenki, którą zamierzał zaintonować, wysłuchałem dzisiaj co najmniej trzydzieści razy. - Zrozumiałem doskonale. Uważa pan, że znalazł najlepsze zastosowanie dla Kary; jednak pańska żona wróciła do domu żywa i względnie zdrowa, podczas gdy wielu z tych, którzy prosili o moje poparcie, straciło swoich bliskich. I mówimy tu o ludziach, którzy stracili życie, podczas gdy pańska żona...
- Została okaleczona! - wykrzyknął szeptem. - Wykorzystali ją do... prawdopodobnie do jakiegoś rytuału, pan się w tym lepiej orientuje, to przecież pan jest magiem, nie ja!
- Ale jest przecież przy zdrowych zmysłach - rzekłem ugodowym tonem. - Nawet jeśli została zgwałcona - nie pamięta tego i...
Spojrzał na mnie tak, jakbym to ja na jego oczach sponiewierał właśnie jego żonę.
- Rytuały bywają różne - rzekłem przepraszająco. - Możliwe jednak, że w ogóle jej nie...
- Nie... nie została zgwałcona - powiedział, a ja postanowiłem nie zaprzeczać.
- Sam więc pan widzi - kiwnąłem głową. - I zewnętrznie także się nie...
- Nie zmieniła się. - Zawahał się, po czym jego wargi wykrzywiły się w grymasie, który przypominał uśmiech. - Proszę spojrzeć.
Wyjął spod koszuli medalion, otworzył go delikatnie i wyciągnął w moją stronę - na ile pozwalał łańcuszek. Miniatura przedstawiała kobietę; może nie piękną, jednak bez wątpienia atrakcyjną. Dwudziestoletnią.
- To prawda, zewnętrznie się nie zmieniła... zmieniła się wewnątrz.
- W jaki sposób?
Przez jakiś czas patrzył na mnie, nie mogąc się zdecydować na odpowiedź.
- Więc?
- Zgłupiała - powiedział szeptem.
Mocno ścisnąłem wargi - żeby się nie uśmiechnąć. Tylko się nie uśmiechnąć, bo konsekwencje mogą być nieodwracalne.
- Tak! - powiedział z wyzwaniem. - Stała się weselsza, częściej śpiewa. Częściej bywa w dobrym nastroju. Niezależnie od tego, co musiała przeżyć. Wiem, co pan teraz pomyślał... Niech pan mówi bez krępacji! Nie powie pan?!
- Pomyślałem, że to nie tak znowu źle - przyznałem otwarcie.
Mój gość z goryczą pokiwał głową:
- Tak... nie pan pierwszy. A ja ją kocham! Kochałem... tę poprzednią.
Znowu zapadło milczenie. Patrzyłem na wisior; jaspisowy pysk, który niegdyś zdobił pierś ojca Jatera, wydawał się być rodzoną siostrzyczką tego krwawnika.
Sowa sama leci do myśliwego.
- Tak przy okazji - przesunąłem dłonią nad złowieszczym krwawnikiem. - Jak długo nie było pana żony?
- Tydzień - ponuro odparł jubiler.
- Tylko tydzień?!
Spojrzał na mnie niemal z nienawiścią.
- Tylko? Zdążyłem sto razy umrzeć. Wyłysiałem...
I ze smutkiem pogładził resztki swoich włosów.
* * *
„Mój przyjacielu, lekarze nie są magami, są jednak im pokrewni. Jak sam wiesz, zdrowie każdego człowieka jest świętością. Lekarze mają władzę nad chorobami, jednak prawdziwymi władcami naszego zdrowia jesteśmy my sami, synku. Jesteś magiem dziedzicznym, chwała sowie; jesteś ponad rangą, a to rzadkie szczęście. Możesz zamienić się w lwa albo w mysz - lecz twoje święte zdrowie jest już nadgryzione przez podstępne niedomagania, przez które, niestety, przedwcześnie umarła twoja matka.
Mój przyjacielu! Aby spokojnie dożyć starości, musisz przez całe życie przestrzegać prostych, lecz bardzo surowych reguł.
Zapamiętaj!
Niezależnie od tego, czy na zewnątrz jest zima, czy lato - zaczynaj dzień od oblewania się zimną wodą.
Niezależnie od tego, czy na zewnątrz pada deszcz, czy wieje zamieć - kończ każdy dzień przechadzką.
Siadając przy stole, przysuwaj krzesło jak najbliżej, żeby brzeg blatu na czas uprzedza! cię, że masz już pełny brzuch. Nigdy nie jedz niczego pieczonego, wędzonego i solonego, unikaj mięsa; niech twoim pożywieniem będą wspaniałe pachnące kasze omaszczone odrobiną roślinnego oleju, aromatyczne warzywa i słodkie owoce, chrupiące białe sucharki, cienkie i przezroczyste jak wiosenny lód.
Nigdy nie pij wina!
Znajdź sobie przyjaciela wśród lekarzy - dowiedz się jednak najpierw, czy jest dobry w lekarskim rzemiośle. Lekarza można uznać za dobrego, jeśli na dziesięciu wyleczonych przez niego chorych wypada nie więcej, niż jeden-dwóch, którzy umierają.
Mój przyjacielu, wobec chorób nasze zaklęcia są bezsilne. Oprócz magii mamy też jednak także wolną wolę i zdrowy rozsądek...”
* * *
Wieczorem wydarzył się nieprzyjemny incydent: wątroba, dotychczas zachowująca się spokojnie, w końcu przypomniała mi o konsekwencjach nieprzestrzegania reżimu. Wielkie mi co: bezsenna noc, śniadanie w biegu, pieczone mięso, którym szczodrze ugościła mnie żona jubilera, syta, lecz niezbyt wyszukana hotelowa kolacja... w rezultacie musiałem się zakrzątnąć, dobierając składniki i przygotowując lekarstwo, i męczyć się całą godzinę w oczekiwaniu, aż zacznie ono działać.
Uciszając protest wątróbki, postanowiłem zachowywać się rozsądniej.
Nadchodziła noc; spędziłem u jubilerów trzy czy cztery godziny, a potem, wiedziony nagłym pomysłem, odwiedziłem niepozorne biuro położone na prawo od miejskiego targu. Porozmawiałem ze zmęczonym urzędnikiem w zżartym przez mole brązowym surducie i dostałem do swej dyspozycji skrzypiący, poplamiony atramentem stół, trzeszczące krzesło oraz skrzypiące pióro. Pięć minut zabrało mi wymyślenie tekstu; w końcu zamaszyście wypełniłem rudy blankiet: Skupuję szlachetne i półszlachetne kamienie, wisiory, wisiorki. Drogo!”
Zżarty przez mole urzędnik policzył słowa i policzył mi pięć monet. Oddalając się od bazaru słyszałem jak chłopiec dźwięcznym głosem wykrzykiwał ze swojej kolumny moje dziwne ogłoszenie, niezmiennie zająkując się na słowie „półszlachetne”. Wpatrując się w twarze przechodniów, nie zauważyłem, by ktokolwiek ożywił się w odpowiedzi na krzyki chłopca; cóż, od początku nie wiązałem z tym przedsięwzięciem szczególnych nadziei. Nie miałem jednak prawa ignorować tej szansy.
Tak więc rodzina jubilerów.
Filia Drozd, żona łysego młodzieńca, Jagora Drozda, okazała się bardzo podobna do miniaturowego portretu w medalionie męża. Młoda atrakcyjna kobieta z warkoczami do kolan; rozmowna, by nie rzec gadatliwa. Co dziwne, porwanie, które biednego Jagora kosztowało czuprynę, nie zrobiło na niej większego wrażenia - mówiła o nim beztrosko, niemal ze śmiechem.