Выбрать главу

- Alropka! - zawołał staruszek, niemal nie podnosząc głosu.

Za jego plecami, w drzwiach, natychmiast pojawiło się barczyste chłopisko - wyższe ode mnie o pół głowy i dwa razy szersze w ramionach.

- Alropka - zmrużył się staruszek. - Pan tu pozwala sobie na żarty ze starego Prorwy, bądź więc tak dobry...

Nie wierzyłem własnym uszom. Staruszek, który troskliwie podnosił upuszczony przez kogoś sznurek, rezygnuje z solidnego kopczyka srebra?!

- Raczy pan wyjść - zabuczał Alropka. Jego głos odpowiadał posturze. A może specjalnie mówił basem - w charakterze uzupełniającej groźby.

- Doprawdy - rzekłem łagodnie. - Doprawdy, nie rozumiem. Wisiorek biorę, muszę się jednak przecież upewnić, że nie jest kradziony.

Teraz staruszek patrzył nie tylko z ironią, lecz także z pogardą. Atropka znalazł się za moimi plecami:

- A raczy pan...

Czekałem, aż mnie dotknie. Raz! - szorstka ręka nieuprzejmie złapała mnie za łokieć; dwa - zamiast barczystego chłopiska na podłogę upadł gruby wąż z nieprzyzwoicie żółtym brzuchem. Duży, lecz nie jadowity.

- Aaa...

Przez jakiś czas Atropka wił się na deskach, bezskutecznie próbując pojąć, w jaki sposób należy pełznąć. W końcu mu się udało - migocząc matową łuską dotychczasowy barczysty bohater wężowym ruchem skierował się w stronę drzwi. Przeniosłem spojrzenie na staruszka.

Jego twarz, także bez tego ciemna, napłynęła krwią i zrobiła się czarna jak węgiel. Jedna biała brew poleciała do góry, druga zaś opadła, całkowicie zakrywając oko. Wystraszyłem się, że przekorny staruszek dostanie udaru.

- Jak to tak, szanowny panie; ja do pana po dobroci, a pan wyrwidębów swoich wzywa... A więc skąd ma pan kamyk?

- Na drobne się pan rozmienia, panie magu - rzekł staruszek i jego brwi połączyły się w jedną krzaczastą wysepkę. - Onegdaj czarownicy sami do ludzi nie przychodzili, sługi posyłali. To mój kamień, nie ukradłem go, nie kupiłem. Mój... A chłopaka proszę z powrotem zamienić, musi jeszcze dziś” z kowalem pogadać, który robotę spaprał, a pieniędzy nie...

Błękitna, zygzakowata błyskawica, słabiutka, lecz niezwykle piękna, uderzyła w blat przed samym staruszkiem. Zapachniało spalenizną; dziadek odchylił się, nie zapominając jednak schować wisiora w dłoni. Czułem rosnące rozdrażnienie: Zamiast tego, by szybko i skutecznie wyciągnąć ze staruszka tak potrzebne mi informacje, coraz głębiej grzęzłem w wątpliwym zamieszaniu. Węże, błyskawice...

- Tak, drobny się trafił czarodziej - oznajmił staruszek przez zęby. - Drobny i nerwowy, cóż z tego, że oczy różne. Mój ojciec czarodziejowi służył - ten to był czarodziejem, może być pan pewien. Ale żeby sam do karczmy przychodził, przed chłopem błyskawicami ciskał?!

Nie mówiąc ani słowa, sięgnąłem za pas. Wyjąłem futerał; gliniany potworek okazał się zimny w dotyku. Zimny i szorstki. Lewą ręką złapałem atrapę w poprzek tułowia, prawą chwyciłem nieproporcjonalnie wielką głowę. „Po pierwszym dotknięciu karku atrapy uruchamia się reżim oskarżenia...”

Spojrzałem staruszkowi w oczy.

Gdyby się uśmiechnął, poruszył brwiami, lub coś jeszcze powiedział, gliniana głowa oddzieliłaby się od tułowia bez ogłoszenia wyroku. Potem - zaledwie minutę później - z goryczą i wstydem wspominałem ten atak wściekłości, który złapał mnie w tamtej chwili.

Staruszek się jednak nie odezwał. Mało prawdopodobne, by wiedział, do czego służy gliniana figurka - najprawdopodobniej prawidłowo odczytał wyraz moich oczu.

Następna minuta upłynęła w milczeniu; potem się opamiętałem. Oderwałem wzrok od twarzy staruszka, mającej teraz barwę brudno-cytrynową; spojrzałem na swe ręce i zaciśniętą w nich figurkę. Przesadnie powoli - ze wszystkich sił starając się uniknąć pośpiechu - schowałem figurkę z powrotem do futerału. „W praktyce tego zaklęcia był przypadek, kiedy człowieka ukarano śmiercią za rozlanie kawy... Przytoczona wina musi dokładnie odpowiadać faktycznemu przewinieniu, w wypadku fałszywego oskarżenia zaklęcie rykoszetem uderza w karzącego...”

Jeszcze sekunda - i gliniana pokraka przestałaby istnieć.

I zakończyłaby się moja władza. Na równej drodze. A ten... ten uparty...

Przypadek?

Rozlana kawa?

- W porządku - cicho powiedział staruszek. - Proszę słuchać.

* * *

„Jest pan magiem dziedzicznym, a pana syn ma stopień wyższy niż pan. Z całego serca gratulujemy! Jeśli chce pan jednak, by pana relacje z synem układały się normalnie, proszę zastosować się do naszych rekomendacji.

Po pierwsze. Proszę nigdy nie dopuszczać do bezpośredniej magicznej konfrontacji. Przegra pan z dzieckiem, co może mieć dla niego i dla pana tragiczne konsekwencje. Pana ojcowski autorytet musi opierać się na wartościach niemających związku z magią.

Po drugie. Proszę nie przeszkadzać mu w zabawie, dopóki jego zabawy mają niewinny charakter. Dopóki zamienia sąsiedzkie kury w gryfy i pawie - proszę milczeć, niech dokazuje... Lecz jeśli zechce zamienić pański nos w marchewkę - proszę sprawić mu lanie. Przy relacjach z małym magiem użyta we właściwym czasie rózga jest niezastąpionym narzędziem.

Po trzecie. Proszę kształcić go w kierunku nauk, sztuk pięknych i szlachetnych rzemiosł. Niech od rana do wieczora ma jakieś zajęcie. Jeśli będzie naśmiewał się z nauczycieli, proszę nie reagować - sami powinni dbać o swój autorytet.

Po czwarte. Proszę nie ukrywać przed nim faktu, że ma wyższy stopień magiczny. Proszę mu to spokojnie i zrozumiale wyjaśnić”.

* * *

Po półgodzinie zatrzymałem się przed apteką na rogu i spojrzałem w metalowe lustro wiszące przy wejściu. Mój wygląd się jeszcze nie zmienił: błękitne oko zmatowiało, jakby pokryło się bielmem, za to prawe lśniło wyzywająco i dziko. Nie było się czemu dziwić, że przechodnie uskakiwali na bok, a młody, szczuplutki strażnik, na którego natknąłem się wychodząc z karczmy, od tamtej pory nie opuszcza mnie ani na krok. To właśnie jego zaniepokojona twarz odbiła się w lustrze za moimi plecami.

Odwróciłem się gwałtownie.

- Czy szlachetny strażnik życzy sobie obejrzeć moje dokumenty?

Szlachetny strażnik był blady, lecz zdecydowany. Okazałem mu kartę członkowską Klubu Kary z opłaconymi składkami; po pobieżnych oględzinach dokumentów gołowąs przełknął ślinę i ukłonił się:

- Proszę wybaczyć, że pana niepokoiłem, panie zi Tabor... Służba.

Kiwnąłem ze zrozumieniem. Napięcie powoli słabło; jeszcze chwila i moje oczy wrócą do względnej równowagi, będzie można zejść do jakiejś piwniczki, posiedzieć nad kielichem lemoniady i przemyśleć opowiadanie przekornego staruszka.

- Racuchy, bułeczki, ciastka! Brać, póki gorące!

Sprzedawczyni wypieków była wbrew oczekiwaniom nadspodziewanie koścista. Kiepska reklama dla słodkich bułeczek - koścista handlarka.

Zdałem sobie sprawę, że stoję dwa kroki od placu targowego, a lekko ochrypły głos chłopca z kolumny tonie w zgiełku tłumu: „...aję... chętne... i dosta… lachetne ...ory... orki. Drogo!” Po chwili wahania postanowiłem zajrzeć do biura na prawo od rynku, i sprawdzić, czy nie ma dla mnie nowych adresów; nie było niczego nowego i uświadomiłem sobie, że odczuwam ulgę.

Staruszek mnie zmęczył.

Był hurtownikiem, interes kwitł głownie dzięki żelaznej woli staruszka i dyscyplinie, którą utrzymywał wśród pomocników i sług. Zawierając nową znajomość staruszek za każdym razem dobrze wiedział, jakie wygody przyniesie ona w przyszłości. Jednak przed mniej więcej pół rokiem surowy system doznał porażki. Na jakimś jarmarku, „Nic tutaj to było, daleko” - wyrachowany dziadek spotkał młodego kupca i pokochał go „bardziej, niż syna”.