Выбрать главу

W ich znajomości nie było żadnej korzyści. Chłopak okazywał szacunek, był mądry, surowy w stosunku do siebie i do innych - „nie to, co dzisiejsze plemię lekkoduchów”. Staruszek zaproponował młodzieńcowi wsparcie i opiekę, ten zgodził się z radością. Ta dziwna przyjaźń - właśnie przyjaźń, a staruszek nigdy nie miał przyjaciół - trwała, wedle jego słów, dwa miesiące. A potem wydarzyło się, ot co:

Wielmożny młodzieniec zawiózł staruszka do jakiejś oddalonej rzemieślniczej osady - zapowiadał się niezły interes z garbarzem. Po drodze podróżnicy wstąpili do karczmy i po pierwszym kubku piwa staruszek stracił przytomność. Ocknął się na ziemi, cała odzież i kabza z pieniędzmi były na miejscu; walcząc z zawrotami głowy i mrokiem przed oczami, zorientował się, że leży sto kroków od kutych wrót swego niemałego domostwa.

Najciekawsze zaczęło się potem. Ojca i gospodarza powitano okrzykami i omdleniami; okazało się, że od czasu jego ostatniego pobytu w domu minęło ni mniej, ni więcej, a sześćdziesiąt osiem dni. Rodzina zdążyła wyprawić staruszkowi ostatnie pożegnanie - a nikt nie miał wątpliwości, że nie żyje, gdyż według wiarygodnych plotek dokładnie w noc pamiętnej wyprawy z rąk rozbójników zginęło dwóch bezbronnych kupców.

Wstrząśnięty tym wydarzeniem staruszek nie od razu zauważył wisior na swej szyi. Turkus schowany był pod ubraniem; gdy staruszek po raz pierwszy wziął go do ręki, poczuł niejasny niepokój.

Troska o sprawy zawodowe oderwała go od głupich rozmyślań. Podczas jego nieobecności interes popadł w ruinę - winę za to ponosili bezmyślni synowie, którzy zamiast pracą, zajęli się dzieleniem majątku. Próbując przywrócić rozwiązane przez synów umowy i sprawdzając zapisy w księdze przychodów i rozchodów, żelazny staruszek nie pozwalał się dręczyć pytaniu: Gdzie podziewały się jego ciało i rozum przez wszystkie te sześćdziesiąt osiem dni?! Ocknął się, nie odczuwając głodu ani pragnienia, jego odzież była czysta, broda rozczesana; nie wyglądało na to, by przez cały ten czas walał się bez pamięci w zwierzęcej norze czy w kryjówce rozbójników. Po kilku tygodniach od cudownego powrotu - interesy wróciły już mniej więcej do normy - odważył się na wizytę w przydrożnej karczmie, tej samej, w której stracił świadomość; karczmarz poznał go i przypomniał sobie jego towarzysza. Według jego słów, obaj najedli się, wypili, zapłacili i spokojnie ruszyli w dalszą drogę.

Jego młodego przyjaciela nikt już nigdy nie widział. Przez jakiś czas staruszka bolało serce - sam nie podejrzewał, że jest w stanie tak się przywiązać do innej istoty ludzkiej, w dodatku różniącej się od niego pod każdym względem. Czas jednak płynął i rany na duszy się zagoiły (w tym momencie pomyślałem, że dusza staruszka jest żywotna jak karaluch). Jedynie wisior męczył kupca; kilkakrotnie próbował go wyrzucić, jednak za każdym razem, stękając, powstrzymywał rękę. Nigdy nie wyrzucał, ani nikomu bez przyczyny nie oddawał drogich rzeczy; po zastanowieniu zdecydował, że przy pierwszej okazji sprzeda kamień. Dwóch handlarzy błyskotkami pod różnymi pretekstami zrezygnowało z kupna, po czym zjawiłem sieja ze swymi pieniędzmi, błyskawicami i ciekawością.

Po wysłuchaniu staruszka delikatnie zainteresowałem się jego psychicznym samopoczuciem. Czy nie zaczął zauważać czegoś nowego w swoim zachowaniu, lub może otoczenie zauważyło, że po porwaniu się zmienił?

Staruszek długo spoglądał na mnie z ironią. Wszystko zrozumiałem i przeprosiłem za nietaktowne pytanie.

Węża Atropkę odnaleźliśmy dzięki wrzaskom jakiejś kobiety - dochodzącym z kuchni. Żółtobrzuch spadł kucharce na głowę z dymnika i cudem uniknął kotła z wrzątkiem; przez pięć minut próbowano węża złapać i wrzucić do pustego garnka. Rzucony do moich nóg Atropka miał dziwaczny i żałosny wygląd; pod spojrzeniami wystraszonej czeladzi zażądałem odosobnionego pokoju do powrotnej zamiany.

Udostępniono mi ciasną, lecz względnie czystą klitkę.

Z pewnym wysiłkiem - zmęczenie i nerwy - przywróciłem Atropce ludzką postać. I nie czekając, aż półżywy chwat podniesie się z podłogi, złapałem go za kołnierz i zbliżyłem jego oszalałe oczy do swojej twarzy:

- Mów! Jak zmienił się gospodarz po tej awanturze? Po tym, jak to niby zmartwychwstał? Mów, jak się zmienił, bo zamienię cię w żabę!

Atropka miał czkawkę. Przestraszyłem się, że wpadnie w omdlenie.

- Stał się lepszy czy gorszy?

Dziwne poruszenie głową.

- Stał się bardziej hojny, czy skąpy? Hojny?

Tym razem gest był całkowicie czytelny: „Nie”.

- Powiedz - rzekłem najłagodniej, jak potrafiłem. - Czy przychodziło ci do głowy, że stracił rozum?

„Nie”

- A jednak widziałeś, że się zmienił?

„Tak”.

- Inni też widzieli?

- Tak - poruszyły się wargi Atropki. - Niech mnie pan puści, panie magu, niech mnie pan oszczędzi, oj-oj-oj...

Jego twarz wykrzywiła się płaczliwie.

- Mów! - przyciągnąłem go bliżej. - Mów, jak zmienił się gospodarz i w tej chwili cię wypuszczę! No?

- P-przestał śpiewać - wydusił z siebie Atropka, starając się jak najdalej ode mnie odsunąć.

- Śpiewać?!

- Wcześniej zdarzało się, że ciągle śpiewał... W drodze, na jarmarku... Nawet jak kogoś batem ćwiczył - też pogwizdywał... A teraz nie. Milczy. Zawsze.

Po wypuszczeniu Atropki poczułem nagłe zmęczenie. Każde krzywe spojrzenie - a przecież cały zajazd patrzył na mnie krzywo - budziło rozdrażnienie. Futerał z atrapą niewygodnie ocierał się o bok.

Śpiewający staruszek. Słowiczek, żeby go pokręciło...

- Konfitury! Kupujcie, zacni panowie, konfitury!

- U mnie pierogi, komu pierogi!

Przywołałem handlarkę palcem. Kupiłem okrągłą bułkę, zażyczyłem sobie, by od razu posmarowano ją konfiturami i żując ją po drodze (wybacz mi wątrobo!) powlokłem się w kierunku hotelu „Odważny suseł”.

Wydawało się, że gruby zeszyt na łańcuszku strzeże wejścia.

Zeszyt łańcuchowy. Przez dni, które wisiał na straży, spuchł nieprzyzwoicie. Kartki się marszczyły, tu i ówdzie ciemniały plamy atramentu. Wolnego miejsca już nie było i ostatni interesanci zostawiali swoje skargi na samej okładce.

Okazał się także ciężki jak cegła. Ciążył mi, gdy zaciskając ten balast skarg pod pachą, wspinałem się po schodach do swego pokoju.

Na widok pokojówki zażyczyłem sobie, aby w moim numerze rozpalono kominek. Nawet jeśli się zdziwiła, nie dała tego po sobie poznać - kamienne ściany ciągle jeszcze pamiętają potworny upał, wieczór jest jasny i ciepły, jak świeże mleko, jednak życzenia pana maga nie muszą mieć wcale logicznego wytłumaczenia. Kominek znaczy kominek.

Gdy drwa dobrze się rozpaliły, usiadłem przed kratą kominka i przez dziesięć minut patrzyłem w ogień. Potem wyciągnąłem rękę i wrzuciłem do ognia gruby, zapisany maczkiem zeszyt.

I tyle.

Patrzyłem, jak przeciąg kartkuje brudne liliowe stronice, jak skręcają się na brzegach, ciemnieją i gasną. Krzyki i jęki o zemście, karze i niesprawiedliwości sączyły się dymkiem i znikały w wywietrzniku kominka. Niemal bezgłośnie.

Wybaczcie mi, dobrzy ludzie, ale wszystkim wam na pewno nie będę mógł pomóc. Ani wdowom, ani sierotom, ani ograbionym, ani oszukanym - szczerze mówiąc, do rozwiązania waszych problemów niepotrzebna jest żadna Kara.

Z trudem oderwałem wzrok od dopalającego się zeszytu. Podszedłem do stołu i wyciągnąłem z woreczka błękitny kamyk na łańcuszku. Przyjazna psia (wilcza?) morda.

I jeszcze jeden, z krwawnika, z dwojgiem smutnych oczu, przypominających mi o starej małpie.