- A ile kosztuje pływanie na tej desce surfingowej - zainteresował się Staś. - A przez godzinę? A na dłuższy czas? A wieczorem?
Nadeszła pora obiadu; Ira poszła do pensjonatu, a Julię i Stasa czekały plastikowe stoliki kolejnej ulicznej kawiarenki. Alik kaprysił, nie chciał jeść zupy. Staś ostentacyjnie nie zwracał uwagi na jego grymasy; „zjesz, co dają, albo będziesz głodny”. Julia była zdenerwowana; nadąsany Alik przesiedział pół godziny nad stygnącym talerzem i nic nie wskórawszy, skierował się do domu. Maszerował przodem, dumnie unosząc głowę. Patrząc na jego szczupłe, nieugięte plecy, Julia niemal z przerażeniem myślała, jacy są do siebie podobni...
Staś też prawie nigdy nie zmieniał decyzji. Julia wiedziała już, że jego ciche „nie” jest równie nieugięte, jak betonowa ściana z wystającymi prętami uzbrojenia; niewątpliwie la cecha konieczna była w jego pracy. Musiał podjąć decyzję, wziąć za nią pełną odpowiedzialność i nie ustępować do końca. W codziennym życiu zawodowe zalety często zmieniają się w wady, jednak upór i zdecydowanie Stasa nigdy szczególnie Julii nie przeszkadzały.
Z Alikiem nie będzie lekko. Ale mężczyzna powinien mieć charakter. Tak mówił Staś i Julia się z nim zgadzała. Człowiek, który nie potrafi powiedzieć „nie”, nie może w dzisiejszych czasach liczyć na sukces. Ośli upór należy obrócić na własną korzyść - wtedy będzie się to nazywało żelaznym charakterem; tak mówił Staś, Julia potakiwała, a z przodu majaczyły, wznosząc się po zalanej słońcem serpentynie, wyprostowane plecy syna.
Następnego dnia poznali Aleksieja, męża Iry. Młody, niziutki - wzrostu Julii - ruchliwy mężczyzna długo ściskał rękę mężowi Julii - z opowiadania Iry wynikało, że Staś obronił jej cześć niemalże w pojedynku.
Pensjonat zrobił na Julii wrażenie. Ich wynajęta kwatera okazała się w porównaniu z nim jeszcze mniej przytulna; plaża przy pensjonacie była prawie pusta, a na jej końcu, na maleńkiej przystani, zbierali się surferzy.
Alik siedział w kucki i jak zaczarowany przypatrywał się przezroczystemu żaglowi w kształcie skrzydła ważki, na mokrej desce z kilem, niekiedy ostrożnie muskając te świętości koniuszkami palców. Wyglądający jak negatyw, siwy i opalony instruktor coś objaśniał, a Staś przytakiwał. Potem pojawił się portfel z pieniędzmi i Julia zdziwiła się, widząc, że mąż płaci z góry.
Po półgodzinie Staś zjawił się na pomoście w kąpielówkach i nie swoich butach założonych na grube skarpetki; zręcznie wszedł na deskę, wysłuchał instrukcji i natychmiast zwalił się do wody, która tego dnia miała nie więcej niż piętnaście stopni. Julia wystraszyła się, widząc jego wytrzeszczone oczy, ale już w następnej sekundzie Staś zapanował nad sobą i pod gradem sypiących się z pomostu wskazówek, zaczął wdrapywać się na mokry, śliski pokładzik.
Tego dnia sterczeli na pomoście do zapadnięcia zmroku. Lokatorzy pensjonatu zjedli obiad i kolację. Julia z synem przekąsili kanapki, kupione u roznoszących je sprzedawców, a Staś w ogóle niczego nie jadł - samotny żagiel majaczył już przy odległej przystani. Koordynacja i zręczność męża Julii zostały wielokrotnie docenione przez wszystkich zebranych, w szczególności przez Irę i Aleksieja. Alik w końcu znalazł sobie kolegę do zabawy i wystarczyło, że Julia na chwilę spuściła go z oczu, a już jakaś staruszka biegła ze skargą, że rzucili w nią kamieniem. „A gdyby tak w głowę?”
Stasa udało się sprowadzić na brzeg tylko dzięki wysiłkom instruktora, który miał już serdecznie dość i musiał zamykać szopę. W drodze do domu mąż wydawał się w pełni szczęśliwy. Posępny Alik też się rozweselił - ojciec żartował z nim i bawił się w berka. Na wesołe psoty ojca i syna oglądali się przechodnie. Julia szła z tyłu i myślała, że miniony dzień był niczego sobie, że chodzenie do pensjonatu jest ciekawsze, niż tłoczenie się na miejskiej plaży i że dobrze byłoby zjeść coś ciepłego.
Po grubym, łykowatym pniu biegała ruchliwa wiewiórka. To nurkowała w mrok, to ukazywała się z powrotem; Alik próbował ja nakarmić, bez rezultatu.
Łabędzie spały dokładnie pośrodku stawu - chowając głowy pod skrzydła i wyginając w pętle puszyste szyje, wolno dryfowały w ledwo wyczuwalnym prądzie.
Rankiem następnego dnia w „Północnej Stolicy”, wielkim i gwarnym hotelu wznoszącym się naprzeciw targowiska, pojawił się nowy gość - gruby, zamożny ziemianin, który wpisał w księdze meldunkowej nikomu nieznane nazwisko, zaś jako cel przyjazdu podał „rozrywkową podróż”. Podobnych rozrywkowych gości było w „Stolicy” wielu i liczyłem, że na grubasa nikt nie zwróci uwagi.
I na początku tak było.
Zamykając się w pokoju, zrzuciłem (potwornie ciężką) powłokę, buty i płaszcz. Nie rozbierając się padłem na łóżko, na wymyślnie haftowaną narzutę: numer był półtora raza droższy niż moje apartamenty w „Suśle”, mogłem teraz jednak liczyć na pewną anonimowość. Tylko na pewną, gdyż żadnego doświadczonego maga moja powloką nie zmyli.
Dobrze, że na świecie nie ma zbyt wielu naprawdę doświadczonych magów.
Leżałem z założonymi za głowę rękami i patrzyłem, jak palce moich nóg poruszają się w skarpetkach. Bezsenna noc dawała o sobie znać - myśli płynęły spokojnie, zdyscyplinowanie, żadna nie śmiała wybić się ponad pozostałe, wznieść się na poziom szlachetnego szaleństwa i uzyskać w ten sposób status Idei.
Po półtorej godziny wylegiwania wstałem, umyłem się w zimniej wodzie z wiaderka, zmieniłem koszulę, przywdziałem powłokę skorego do zabaw tłuściocha i udałem się do miejskiej ekscelencji.
* * *
Najpierw - pod postacią grubasa - zrobiłem przechadzkę po centrum; potem, znajdując zupełnie przyzwoity drewniany wychodek na tyłach jakiegoś biura, zrzuciłem powłokę i udałem się do magistratu. Zaprowadzono mnie do poczekalni, w której musiałem przemęczyć się piętnaście minut; jestem pewien, że przez cały ten czas ekscelencja obserwował mnie przez dziurkę w gobelinie i próbował dowiedzieć się, kim jestem, jaki mam stopień i czym się wsławiłem. Informatorzy ekscelencji najwidoczniej dobrze wywiązywali się ze swoich obowiązków, gdyż witając się ze mną, uśmiechając i proponując, bym usiadł, ekscelencja doskonale wiedział już o zaklęciu Kary, którego szczęśliwym posiadaczem stał się niedawno jego gość.
- Mmm, panie Hort zi Tabor, ma pan może ochotę na wino, śmietankę albo ciastka?
Ekscelencja był dwumetrowym drągalem o szerokich, jak U kowala, ramionach. Kiedy opuszczał zaczerwienione, nieco opuchnięte powieki, jego twarz wyglądała na zmęczoną i dobrą; niemal przez cały czas jego oczy były ukryte i tylko dwa czy trzy razy spojrzał mi prosto w oczy. Nie, gospodarz gabinetu nie był magiem - lecz aż się zjeżyłem pod tym spojrzeniem, jak tchórz, który wyczuł wnyki.
- Dziękuję, wasza ekscelencjo. Niedawno jadłem śniadanie... Poza tym nie chcę niepotrzebnie zajmować panu czasu.
Ekscelencja skinął głową; jego oczy zamknęły się niemal całkowicie i tylko ledwo dostrzegalny błysk między spuchniętymi powiekami uświadamiał mi, że nie należy się odprężać.
Kontynuowałem:
- Najprawdopodobniej nie słyszał pan o mnie wcześniej, ekscelencjo. Jestem dziedzicznym magiem ponad rangą i jestem wystarczająco zamożny, by nie musieć dla nikogo pracować. Jednak całkiem niedawno mój przyjaciel, baron, którego imię niczego panu nie powie, poprosił mnie o pomoc w prywatnym śledztwie. Ja zaś z kolei zwracam się o pomoc do pana. Wie pan, że w mieście znikają ludzie?