Spuchnięte powieki uniosły się na sekundę - oczy ekscelencji, dwa mosiężne guziki, nieprzyjemnie wpiły się w moją twarz.
Sekunda - i powieki znowu były przymknięte. Potężna, długa ręka uniosła się, by w zamyśleniu potrzeć skroń:
- Na wstępie uściślijmy może, panie dziedziczny magu, kogo pan reprezentuje w tym gabinecie?
- Siebie - odparłem bez zastanowienia. - Siebie, Horta zi Tabora, posiadacza zaklęcia Kary, które kładzie na mnie obowiązek podjęcia pewnego śledztwa.
- Przykro mi, panie zi Tabor - ręka ekscelencji opadła na boczne oparcie fotela, całkowicie zakrywając wyrzeźbioną w nim lwią łapę - posiadanie żadnego magicznego artefaktu nie daje panu przewagi nad urzędnikiem państwowym. Służę miastu i królowi i nie mogę udostępnić panu żadnych dokumentów dotyczących działalności wymiaru ścigania czy wymiaru sprawiedliwości Północnej Stolicy. Bo przecież tego pan ode mnie oczekiwał?
- Tak - przyznałem po chwili ciszy. - Potrzebne mi są pewne materiały i dlatego chciałem pana najpokorniej prosić, wasza ekscelencjo...
Przerwano mi. Bardzo rzadko ktoś ośmielał się mi przerywać, nigdy zaś - bezkarnie.
- Przykro mi - powiedział ekscelencja bez śladu współczucia w głosie. - Magistrat nie wydaje dokumentów osobom prywatnym. - Proszę mi wybaczyć. - I gospodarz gabinetu wstał, dając do zrozumienia, że audiencja jest skończona. - Nie podniosłem się.
- Ja również proszę o wybaczenie, wasza ekscelencjo... Mam jednak dowody pewnego, mmm... lekceważenia, z jakim władze miejskie traktują ofiary porwań prostych mieszkańców stolicy. I mam możliwość już dzisiaj podać do wiadomości mieszkańców i króla dowody owego lekceważenia...
Blefowałem. Nie miałem żadnych dowodów.
- Miesza się pan w nie swoje sprawy. - Ekscelencja przerwał mi po raz drugi, tym razem dość bezceremonialnie. - Jestem zmuszony prosić pana o opuszczenie ratusza, panie dziedziczny magu.
Zza niepozornej zasłonki za jego plecami wyłoniło się dwóch strażników - jeden trzymał w rękach naciągniętą kuszę, drugim był mag pierwszego stopnia i zdaje się, że w rękawie ukryte miał berło bojowe.
Niech będzie zdrowa moja sowa. Cóż takiego powiedziałem, cóż uczyniłem, by zasłużyć na podobne traktowanie?!
- Wydaje mi się, panie ekscelencjo - powiedziałem, ledwie rozlepiając wargi - że nie bierze pan pod uwagę pewnych okoliczności.
I powoli, by nie sprowokować uzbrojonych mężczyzn, położyłem dłoń na otwartym futerale z atrapą.
Zaklęciu Kary jest obojętne, czy jesteś ekscelencją, czy włóczęgą. Zaklęcia Kary nie obchodzi, czy jesteś uzbrojony, czy też nie; moja ręka dotknęła gliny, zaczęło więc działać prawo zmniejszonej podatności. Jak mówił pan przewodniczący - „jakiekolwiek szkodliwe oddziaływanie na pana będzie utrudnione, a sama próba podjęcia takiego oddziaływania będzie się łączyć z groźbą utraty życia przez osobę napadającą”. W tłumaczeniu na język ludzki oznacza to, że zarówno kusza, jak i berło, zwrócą się przeciw swym właścicielom.
Hm, chętnie bym coś takiego obejrzał.
Grałem na zwłokę.
Był to czas mojej wszechmocy - poszarzała twarz ekscelencji, białe twarze maga i kusznika... ich życie było w moich rękach i, widzi sowa, powstrzymać się przed wymierzeniem Kary było równie trudno, jak przerwać miłosne zabawy na chwilę przed spełnieniem.
Na skronie ekscelencji wystąpiły kropelki potu. Wiedział, że nie skorzystam z Kary - jednak spoglądanie w twarz okrutnej śmierci było najwidoczniej średnią przyjemnością.
Na jego gest kusznik i mag z widoczną ulgą schowali się na powrót za zasłoną. Jeszcze chwilę odczekałem i uśmiechając się, oderwałem dłoń od karku atrapy. Demonstracyjnie osłoniłem się także zaklęciem „przed żelazem”.
- Zdaje pan sobie sprawę, że to szantaż? - spytał niemal bezgłośnie ekscelencja. Jego twarz wciąż była szara, za to mosiężne oczy wyłoniły się spod powiek w całym swym matowym, paraliżującym blasku.
- Zdaję sobie sprawę - rzekłem z westchnieniem.
- Nie ma pan racji, panie dziedziczny magu. - Opuchnięte powieki znów się opuściły. - Gdyż pana jednorazowa władza dobiegnie końca - najdalej za pół roku. Wielu widziałem takich... którzy stracili głowę od samego przedsmaku Kary. I wiem, czym kończy się taki błąd. Gorzko się kończy. Upokarzająco i podle. Jest pan magiem ponad rangą. Jest pan tylko magiem ponad rangą. Czy naprawdę sądzi pan, że magistrat Północnej Stolicy wybaczy panu podobny... demarche?
- Srała sowa na magistrat Północnej Stolicy i na pana osobiście, wasza ekscelencjo.
Zasłona się zakołysała.
Pod opuszczonymi powiekami jego ekscelencji mignęła chłodna i w najwyższej mierze nieprzyjemna iskra.
* * *
W archiwum była masa ciemnych zakątków, w których mogły się ukrywać nie tylko szczury.
Mag, którego przydzielono mi w charakterze szpiega, był bez powłoki; przypomniałem sobie, że widziałem go przelotnie w klubie. Cóż za upadek obyczajów - mag pierwszego stopnia posługuje w magistracie miejskim! A jednak poświęca co miesiąc niemałą część pensji, płaci składki i ma nadzieję, że kiedyś wygra zaklęcie Kary!
Młody, postawny archiwista wydał mi ciężką drewnianą skrzynię po brzegi wypełnioną papierami. Usiadłem na trzynogim taborecie i zdmuchnąłem świecę, by nie kusić kuszników, nożowników i innych obdarzonych inicjatywą jegomości, których ekscelencja najprawdopodobniej posłał tu za mną. Nie mogę ciągle trzymać ręki na glinianej maszkarze, a szpiegujący mnie mag stał, nie ukrywając się, trzy kroki ode mnie. Przeglądając zdobyte z takim trudem dokumenty, starałem się nie spuszczać go z oczu.
Od razu stało się jasne, że w mieście nie panuje spokój. W mieście zdarzały się grabieże, zabójstwa, podpalenia i włamania; oglądane nocnym wzrokiem papiery zdawały się być czerwonawe, a atrament - brunatny. Papiery leżały pojedynczo - „zabił, schwytany, stracony” - i całymi paczkami, spięte ze sobą miedzianymi klamrami. Wychodziło na to, że cały miniony rok jego ekscelencja pracował nie szczędząc sił i magistrat miejski rozwiązał bóg wie ile przestępstw.
Zostawiłem wydaną mi skrzynię i, wciąż w ciemności, ruszyłem wzdłuż regału. Szpiegujący mnie mag podążał za mną niczym cień, który odrobinę spóźnia się za tym, który go rzuca. Ponad godzinę zabrało mi znalezienie tego, czego szukałem.
Informacji o nierozwiązanych porwaniach.
* * *
Mój młody przyjacielu! Masz już dziesięć, może dwanaście lat. Jesteś już podrostkiem, a wkrótce staniesz się młodzieńcem; czy zdajesz sobie sprawę z tego, co to oznacza?
Jesteś magiem dziedzicznym, a więc otrzymałeś swą moc za darmo. Myślisz, że magia istnieje po to, byś mógł wypuszczać w niebo skrzydlate żaby, zamieniać sługi w słupy cukrowej waty i zachwycać przyjaciół fajerwerkami. Mylisz się, mój mały; nie po to, a raczej nie tylko po to istnieje magia. Pomówmy lepiej o rzeczach znacznie bardziej poważnych, niż zaklinanie powłoki czy prosta błyskawica.
Chcesz, by otaczający cię ludzie szanowali cię, a nie tylko bali się ciebie? Chcesz mieć prawdziwych przyjaciół? Chcesz, żeby wczorajsza kłótnia z babcią okazała się ostatnią?
Na pewno tego pragniesz. Kto lubi słyszeć za plecami: „Co to za mag, może i potężny, ale bezużyteczny i niewykształcony”?
Umówmy się więc, że od dnia jutrzejszego - a lepiej już od dzisiaj! - zaczniesz stosować się do moich rad.
RADA PIERWSZA: W twoim wnętrzu od dnia narodzin kryje się wielka, przepiękna kraina; twoje wygłupy z przemianami są jedynie maleńką jej częścią. Aby w pełni poznać swą magię, musisz codziennie spędzać co najmniej godzinę z dala od ludzi, w pełnym odosobnieniu. Niezależnie od tego, czym się będziesz zajmował, twoje myśli powinny być wówczas skierowane w głąb ciebie, w głąb twojej duszy, zwrócone ku twojej magii.