- O, nasz szczęśliwiec, zi Tabor! Zdrowia pańskiej sowie, przyjacielu!
Odwróciłem się gwałtownie; pozdrawiała mnie zupełnie mi nieznana kompania, panów magów było pięciu, ich poczerwieniałe twarze błyszczały pijaną, nachalną dobrodusznością. Moje kiwnięcie w odpowiedzi było suche jak bezgraniczna pustynia:
- Zdrowia waszym sowom, panowie.
Zostawiając kompanię za sobą, przywitałem się z kilkoma na wpół znajomymi bywalcami, wziąłem kielich lemoniady z tacy zasapanego lokaja - i spotkałem się wzrokiem z magiem pierwszego stopnia, siedzącym samotnie za ogromnym, obliczonym na dwadzieścia osób stołem.
Mag z magistratu pierwszy opuścił wzrok. Zacisnąłem zęby; przypomniał mi się czerwony robak na szczotce do ubrania, zmieszany chłopiec, staruszek dmuchawiec mówiący bez uśmiechu: „zdarza się”.
- Szanowny panie... przepraszam, ale nie znam pana imienia. Zdrowia pańskiej sowie. Czy mogę zamienić z panem kilka słów na osobności?
Wątpię, by się przestraszył. Wyraźnie się jednak spiął:
- Jestem do usług, panie Hort zi Tabor.
Wychodząc, przechwyciłem spojrzenie Ory Szantali. Obok charakterystycznego chłodu było w nim również zdziwienie.
- Czemu w toalecie? - ze zdziwieniem spytał mag z magistratu. - W klubie jest wiele pomieszczeń, w których moglibyśmy...
Nie słuchając go przestąpiłem próg ustronnego miejsca. Trzeba przyznać, że toaleta panów magów była urządzona lepiej, niż salon niejednego barona. Wśród materiałów wykończeniowych królowały marmur i aksamit.
Wciąż nie patrząc na pana szpicla, wyciągnąłem z futerału glinianą atrapę - narzędzie Kary. Przez chwilę podziwiałem szpetną zabawkę - po czym odwróciłem się w stronę swego rozmówcy i wyraz jego twarzy sprawił mi pewną satysfakcję.
- Panie Hort zi Tabor, te tanie aluzje...
Chlusnąłem szpiclowi w twarz kielichem lemoniady.
- Ssss...
Krople słodkawego napoju wciąż jeszcze zwisały mu z wąsów - a bojowe berło już było skierowane w mój brzuch; położyłem palec wskazujący na karku glinianego potworka:
- Oskarża się pewnego szpicla z magistratu o grubiańską ingerencję w prywatne życie dziedzicznego maga Horta zi Tabora...
Oskarżenie było zgodne z prawdą. Bojowe berło drgnęło, jednak nie kwapiło do schowania w rękawie.
- Zabiję na miejscu - wychrypiał oblany lemoniadą mag.
- Śmiało. - Uśmiechnąłem się. - I raz, i dwa, i...
- Nie odważysz się - wycedził przez zęby szpicel. - Zaklęcie Kary... przeciwko członkowi klubu...
- Wyrzucą cię z klubu - powiedziałem z takim przekonaniem, że samego mnie to zdziwiło. - Hańbisz tytuł maga dziedzicznego, odmieńcu.
Mój rozmówca silnie pobladł, nie stracił jednak przytomności umysłu.
- Szantażujesz mnie, jak wcześniej ekscelencję. Nie zrealizujesz zaklęcia w tym momencie!
- A jeśli? - zapytałem, wygodniej łapiąc atrapę.
Sekunda napięcia, długa jak struna, zawisła między nami.
Uśmiechałem się i to sprawiło, że mag z magistratu bladł coraz bardziej.
Berło opuszczało się coraz niżej; w końcu znikło w rękawie. Starając się nie odwracać do mnie plecami, szpicel wziął z marmurowej półeczki śnieżnobiałą serwetkę i zaczął wycierać oblaną lemoniadą twarz; jeszcze jeden śmiertelny wróg, pomyślałem beztrosko.
Sowo, sowo, byle się nie rozsmakować! Strach potencjalnej ofiary jest zabójczym narkotykiem. Wkrótce nie będę mógł przeżyć dnia, żeby nie zagrozić komuś” Karą.
Szpicel ciągle wycierał twarz resztkami serwetki. Bał się chyba wyjść z toalety bez mego rozkazu.
- Niech się pan postara nie wchodzić mi w drogę - rzekłem ostro. - Nawet bez żadnego zaklęcia Kary mogę wsadzić panu to berło... nie będę precyzował, gdzie. Żegnam pana.
I zamykając za sobą drzwi udałem się z powrotem do dużej sali, przy czym mój nastrój uległ wyraźnej poprawie.
Kompania podpitych nieznajomych tym razem nie zwróciła na mnie uwagi - za to co chwilę natykałem się na nowo przybyłych, chcących się ze mną przywitać, pogratulować i bliżej mi się przyjrzeć. Wziąłem z tacy nowy kielich lemoniady, rozejrzałem się w poszukiwaniu spokojnego miejsca i napotkałem pytające spojrzenie damy w czarnym płaszczu.
Po sekundzie demonstracyjnie odwróciła wzrok, uprzedzając moją próbę odnowienia znajomości.
Szkoda.
* * *
„...Ech, przyjacielu, kim ja przez te trzy lata nie byłem! Niektórym magom mianowanym przez całe życie nie przydarza się tyle, co mnie przez ten czas.
Instalowałem domowe systemy - od najprostszych, rolnikom w spichlerzach, przed myszami i zgnilizną, do takich wymyślnych i złożonych, że szkoda gadać! Jeden dziedziczny zamówił na przykład dla matki staruszki - jego matka sama mieszkała w wielgachnym domu, sama, chora, z łóżka nie wstając - kompleks z takim warunkiem, żeby żadnego sługi nie było! Żeby się jego matka z żadnym żywym człowiekiem nie spotykała... No i zamontowałem mu domowy system iluzyjny; produkty same podjeżdżają i się rozpakowują, kuchnia funkcjonuje bez obsługi, kurz sam się wyciera, mole same się zabijają, wartownicy przy drzwiach stoją, a pościel pod babcią niemnąca się, nieprzemakalna, wieczna... I jeszcze, wyobraź sobie, o dziesiątej rano otwierają się drzwi do sypialni i do babci wbiegają wnuki, czasem sześcioro, czasem siedmioro, różnie się zdarzało... No i bawią się te wnuki na podłodze przy łóżku, zajączki z lusterek puszczają... Na dworze listopad, mokro, śnieg pada - a oni, proszę ciebie, zajączki puszczają! Pohałasują pół godziny i wtedy z głębi domu głos się rozlega dzieci, chodźcie...” - jakby je synowa wołała. Dzieci wybiegają... wchodzi deklamatorka i czyta babce z książki moralizatorskie historyjki. Po obiedzie - spać. A potem znowu wnuki, deklamatorka, powierniczka... I znowu spać. Były tam też inne patenty, sam już nie pamiętam... Tak. Babka doskonale wiedziała, że to wszystko nieprawdziwe, że to iluzje, zaklęcia - wiedziała, ale nawet się z tego cieszyła. Patrzę, mówi, na wnuki i dobrze mi jest... I bać się o nie nie muszę, niepokoić, co z nimi będzie... Tak cicho, miło, wnuczęta za próg wyszły - i ich nie ma... A kiedy zawołam - przybiegają... Umarła, wyobraź sobie, szczęśliwa. A ten mag bogaty był, że aż strach! Trzy słoje miał w piwnicy, z każdego złoto całymi garściami nabierał! Zapłacił mi po królewsku... Co - kłamię?! Ja kłamię?! Niby czemu? Że bytówka takich rozmiarów jest niestabilna? A widziałeś te rozmiary? Trzymaj lepiej język za zębami, bo dobry ze mnie człowiek, ale tylko do czasu...
W porządku, przesadziłem. Na podwórzu i w kuchni byli służący I kucharze... A bytówka była tylko w wewnętrznych pokojach. Ale za to jaka! Dwa lata utrzymała się bez jednej awarii! Co, znowu kłamię?!
...Była niewidoma. Jaka to dla niej różnica? Tak, pod koniec iluzja padła. Dzieci wyglądały tak, że... sowi koszmar, a nie dzieci... Ale ona i tak była niewidoma! Patrzyła na te potworki i uśmiechała się takim dobrym uśmiechem...
A idź ty... I pić już z tobą nie będę”.
Podeszli do mnie z dwóch stron - obaj w czarnych płaszczach zamówionych do sztywności. Materiał wyginał się jak karton: była w nim nocna niewidzialność, ochrona przed cudzymi zaklęciami i jeszcze coś, trudne do określenia na pierwszy rzut oka.