Выбрать главу

Stanąłem w progu. Ciężkie kotary w oknach zatrzymywały na zewnątrz światło letniego poranka, nie od razu więc dostrzegłem staruszka - tym bardziej, że cały ubrany był na czarno i wyglądał jak kruk.

Za moimi plecami hałaśliwie sapał spadkobierca samozwaniec; zaskrzypiały drzwi, tym razem zamykane od wewnątrz.

- Dzień dobry, ojcze - rzekł Jater skrajnie nieszczerym tonem.

Starzec nie odpowiedział. Jego twarz pozostawała ukryta w cieniu.

Zapadła cisza. Poczułem - po raz pierwszy od chwili, w której Iw de Jater wtajemniczył mnie w tę historię - chłód i wewnętrzny dyskomfort, jakby mojej piersi dotknęła od wewnątrz mała, szponiasta łapka.

Dobrze znałem zwyczaje rodziny de Jaterów - wszak nasi przodkowie byli sąsiadami już od kilku pokoleń. Wiedziałem ze szczegółami, w jaki sposób traktował swoją rodzinę Dow de Jater - ten oto niespodziewanie przybyły staruszek. Swego czasu byliśmy z lwem mocno zaprzyjaźnieni - ja byłem czarodziejem i synem czarodzieja, przekonanym, że świat istnieje wyłącznie dla moich potrzeb. Iw był dziedzicem znakomitego rodu, urodziwym i silnym chłopcem, zahukanym i zastraszonym do niemożliwości. Jeśli nagle znikał z mojego horyzontu - wiedziałem, że ojciec, za jakieś przewinienie, zamknął go w komórce, przywiązał cuglami do stołu (masywnego biurka z czerwonego drzewa, za którym Iw codziennie musiał przyswajać całkowicie zbyteczną mu wiedzę), albo wychłostał rózgą do półśmierci; młodsze dzieci Jaterów - w większości dziewczynki - cierpiały niewiele mniej. Całymi dnami zamknięte w dusznym pokoju, zajmowały się robótkami ręcznymi pod okiem surowej nauczycielki i nie były wypuszczane nawet za potrzebą - dostarczano im wspólny nocnik.

Jeden z braci Iwa - zapomniałem, jak miał na imię - w wieku dwunastu lat uciekł z domu z wędrownym cyrkiem i słuch po nim zaginął. Drugi wyrósł na spokojnego i cichego młodzieńca, z wyglądu na pozór normalnego, lecz ze wszystkich rozrywek ponad wszystko przedkładającego obserwowanie strumienia wody płynącego z pompy. Mógł przyglądać się wodzie przez całe godziny, całe dnie i jego twarz stawała się wówczas miękka, jakby zrobiona z wosku, a z kącików ust ciekła mu ślina. Służba cichcem naśmiewała się z młodszego Jatera i ukuła mu przezwisko „Fontanna”.

Teraz, jeśli Iwowi przepadnie scheda, sądzone będzie przejąć ją Fontannie.

Staruszek Dow de Jater stał pośrodku sali, a ja odniosłem dziwne wrażenie, że stoi dokładnie w tym samym miejscu, w którym zostawił go Iw. Że w czasie, gdy syna nie było, nie zrobił on ani jednego kroku.

- Ojcze - powiedział Iw i głos mu się załamał. - Nasz sąsiad, pan Tabor, chce wyrazić swą radość z powodu twego niespodziewanego powrotu.

Starzec milczał.

Rodzinna cecha Jaterów - nigdy, z żadnego powodu nie mieć wyrzutów - połączyła się u starego barona z czulą miłością do żony i dzieci. Tę miłość nieustannie głosił podczas uczt i polowań, opowiadał o niej znajomym i nieznajomym, arystokratom i wieśniakom. Szczerze uważał swą żonę za piękność, wychwalał ją przed przyjaciółmi i kupował jej drogą biżuterię; zaś jeśli żonie zdarzyło się jakieś przewinienie (nie w porę otworzyć usta, lub spóźnić się, kiedy baron raczył na nią czekać) - wymierzał jej nieuniknioną i zdecydowaną karę. Nieszczęsna baronowa, matka Iwa, nie dożyła nawet czterdziestki - po jej śmierci stary Jater szczerze rozpaczał, długo i ciężko.

Ta sama rodzinna cecha Jaterów obudziła się w Iwie od razu po obwołaniu go głową rodziny; obudziła do tego stopnia, że zarówno jego latorośle, jak i pozostali domownicy odczuli to na własnej skórze. Jego żona, niegdyś rumiana i hałaśliwa, zrobiła się na wpół przezroczysta i zmieniła w cichą myszkę. Córek nie było widać ani słychać, a jedyny syn od czasu do czasu zalewał się gorzkimi łzami, przywiązany cuglami do starego biurka z czerwonego drzewa.

- Ojcze... - wymamrotał po raz trzeci Iw.

Podszedłem do okna i ostrożnie uchyliłem kotarę.

Promień słońca przebił się przez gęstwinę kurzu, odbił od podłogowej płytki i nadal szklanym oczom dawno pokonanego dzika niemal świadomy wyraz.

Na widok ojcowskiej twarzy Iw de Jater wydał z siebie niewyraźny odgłos. A ja w końcu zrozumiałem, co było przyczyną niejasnego niepokoju, który zagnieździł się we mnie niczym zimny kłębek.

Przymocowałem kotarę złotym sznurem, znów przemierzyłem salon i zatrzymałem naprzeciw zmartwychwstałego barona.

Patrzyły na mnie - przeze mnie! - pozbawione wszelkiego wyrazu białe oczy. Tak, ze strachu można było uznać to spojrzenie za przejaw skrajnej wściekłości i domyślam się, co przeżył Iw podczas pierwszych minut spotkania.

Pomachałem ręką przed nieruchomą twarzą starca. Jego oczy wbite były w jeden punkt. Źrenice nie powiększały się, ani nie zwężały.

- Iw - usłyszałem swój spokojny głos. - Możesz zawołać żonę i sługi... choć możesz też nie wołać. Ukryta przed postronnym wzrokiem komórka, niema opiekunka, częsta zmiana bielizny i pościeli - to wszystko, czego będziesz potrzebował, by spełnić synowski obowiązek.

Mój przyjaciel z dzieciństwa długo milczał, przenosząc spojrzenie z mojej twarzy na twarz starego barona. Potem gwałtownie przeszedł w ciemny kąt pokoju i ukrył twarz w dłoniach; trudno powiedzieć czego było więcej w tym geście, przygnębienia czy ulgi.

Odwróciłem się i spotkałem wzrokiem z głową jelenia, która zdawała się wyrastać wprost ze ściany. Po smutnym pysku wędrował samotny mól.

- Gdzie on był? - głucho zapytał młody Jater. - Gdzie on się podziewał przez prawie dwa lata? Skąd...?

Przyglądałem się obojętnemu starcowi wciąż stojącemu nieruchomo pośrodku sali.

Nie poznawałem go.

Piętnaście lat temu był dobrym sąsiadem w sile wieku, który nosił mnie na barana, uwielbiał walki na drewniane topory i na każde życzenie demonstrował sławny rodzinny miecz, którym onegdaj za jednym ciosem skracał dwóch lub trzech przeciwników o głowę. Pamiętam, że nie mogłem zrozumieć, dlaczego tato Iwa, tak przyjacielski i ustępliwy w stosunku do mnie, był tak okrutny dla swego własnego syna? I pamiętam, że dochodziłem do jedynego wniosku: dlatego, że jestem od Iwa lepszy, mądrzejszy i odważniejszy, a sąsiad żałuje, że jego spadkobiercą jest tępawy Iw, a nie {brak tekstu}

Zdarzało się, że „wujek Dow” wydawał mi się bliższy, niż własny ojciec. Nic dziwnego - ojciec w tamtych latach mocno podupadł, śmierć matki i moje niekończące się choroby wieku dziecięcego zwaliły go z nóg, nie miał czasu ani siły na zabawy z mieczami i pałkami, a cukierki uważał za szkodliwe dla zębów. Potem wydoroślałem i przyjacielskie stosunki z sąsiadem osłabły, zaś z ojcem się umocniły; jednak pierwszą osobą, która przyszła pocieszyć mnie po śmierci ojca, był właśnie wujek Dow...