* * *
- Nazywa się pan Hort zi Tabor, niedawno wygrał pan zaklęcie Kary. Ja jestem Ora zi Szantalia.
- Nie rozumiem - przyznałem szczerze. - Ora „zi”?
- A co w tym dziwnego? Mój ojciec był magiem dziedzicznym i nie miał synów. Owszem, nie mógł przekazać mi dziedzicz - nie zdolności magicznych. Nie uważa pan jednak, że miał prawo przekazać mi imię?
Postanowiłem nie zaprzeczać. W rzeczywistości moja rozmówczyni nazywała się po prostu Ora Szantalia i jej próby dodania do swego nazwiska przedrostka „zi” świadczyły jedynie o jej nadmiernej miłości własnej.
- Nie lubię być czyjąś dłużniczką - powiedziała Ora Szantalia. - Głupio byłoby jednak zaprzeczać, że jestem pana wielką dłużniczką. Dlatego też, miłościwy panie, raczy pan wymyślić, w jaki sposób mogłabym wyrównać ten dług. Nie pieniędzmi, nie musi pan robić zdziwionej miny. Działaniem. Odpracować, jeśli pan chce. Jak mogę być dla pana przydatna?
- Szanowna pani - rzekłem przypochlebnie. - Dlaczegóż to właśnie ja miałbym się martwić pani długiem?
Siedzieliśmy w maleńkiej mansardzie, którą, jak się wyjaśniło, Szantalia wynajmowała już od kilku tygodni. Przy wejściu mogłem jeszcze stać wyprostowany, jednak w miarę zbliżania się do okna musiałbym najpierw się schylić, a potem stanąć na czworakach - tak ostro opadał sufit.
- Dobrze - odparła o ton ciszej. - Proszę wybaczyć, to nerwy.
Być może nie mam racji. Spotkajmy się dziś wieczorem w klubie, około ósmej... Spokojnie o wszystkim porozmawiamy.
Wzruszyłem ramionami.
- Naprawdę nie rozumiem, o czym tu rozmawiać.
Zacisnęła wargi, hamując rozdrażnienie:
- Widzi pan... Rodzina Szantalia przestrzega Prawa Wagi, to wielowiekowa tradycja i ja, jako ostatnia spadkobierczyni...
Przypomniałem sobie słowa króla: „Dobrą tradycję bardzo łatwo pomylić z przesądami”.
Prawo Wagi. Uratowany przed śmiercią staje się niemal niewolnikiem swego wybawcy - dopóki nie wyrówna długu tą samą monetą.
- To nie tak - rzekłem łagodnie. - To nie było uratowanie życia. Ci szubrawcy ograbiliby panią jedynie i zgwałcili...
Oczy Ory zrobiły się wąskie jak u węża. Rozłożyłem ręce:
- Przyznaję, że jestem cyniczny... O, a cóż to za kamyk mam w kieszeni? Czy to nie pani własność?
I położyłem na serwetce żółty kamień w kształcie paszczy tygrysa.
Nie zauważyłem żadnej szczególnej reakcji. Jedynie radość kobiety, której zwrócono zgubiony drobiazg.
- Aaa... dziękuję. Myślałam, że mi zginął.
- Jest dla pani ważny? - spytałem niedbale. - To prezent, czy wygrana?
- Wygrałam go w karty. - W jej głosie zabrzmiała chełpliwość. - Zauważył pan na pewno, że to przedmiot magiczny.
- Czy to prawda, że pani przedmiotem inicjującym jest jej własny ząb? - chlapnąłem i natychmiast pożałowałem, że nie ugryzłem się w język.
Przez chwilę przyglądała mi się ponuro. Po czym uchyliła usta. Miała wspaniałe zęby. Równe i białe, co do jednego.
- Proszę. - Wąski palec z różowym paznokciem wskazał na jeden z kłów. - To faktycznie mój przedmiot inicjujący. Co pana jeszcze interesuje?
- Proszę wybaczyć. - Byłem zmieszany. - Akceptuję pani propozycję, pani Oro zi Szantalia. Oczekuję pani dzisiaj, jednak nie w klubie, lecz w hotelu „Północna Stolica”, w numerze dwieście sześć o wpół do ósmej wieczorem. Mam nadzieję, że się pani nie wycofa?
Obserwowanie jej twarzy było czystą przyjemnością. Poczułem nawet lekkie rozczarowanie, kiedy wzięła się w garść, przełknęła ślinę i krótko kiwnęła głową.
* * *
„Posłuchajcie legendy o pobratymcach współsownikach, potężnych jak huragan. Było dwóch przyjaciół i złożyli sobie przysięgę współsownictwa i mieli wspólną sowę. Połączyły się ich siły i wzrosły stukrotnie; i tworzyli wspólnie rzeczy niesłychane, dzisiaj niewidziane - takie rzeczy, o których pieśni nie wstyd śpiewać... Jeden współsownik pragnął, aby ludzie żyli w pokoju, aby wszyscy byli równi, jak kamienie na brzegu morza, od króla po najbiedniejszego chłopa... Zaś drugi współsownik inne miał zdanie i nauczył ludzi, by pragnęli dla siebie lepszego losu. Tak by i zostało, lecz ludzie są zawistni, niezgoda się między nimi zrodziła, a gdzie niezgoda, tam też krew. Ujrzał starszy współsownik, co brat jego uczynił, chwycił widły, którymi się siano przerzuca, i nadział na nie współsownika swego... Tak złamana została przysięga współsownictwa i zemściła się ona okrutnie - powiadają, że po dziś dzień, jeśli pijak, o północy z karczmy powracając, do studni zajrzy, ujrzy na jej dnie ich zastygłe cienie, jak jeden widłami drugiego przebija...”
* * *
W dzień udało mi się chwilę przespać. O czwartej wyszedłem z hotelu i nie ściągając powłoki udałem się do rzemieślniczej dzielnicy.
Garncarze pracowali na samej ulicy; przez jakiś czas włóczyłem się między rzędami stanowisk, przyglądając się, pytając o ceny i wybrednie sprawdzając gotowe wyroby. Potem spodobał mi się dzbanek - zwykły dzbanek z wąską szyjką. Głośno, tak by słyszała cała ulica, dogadałem się z mistrzem, że od ręki zrobią mi taki sam, tyle że dwa razy mniejszy i bez ucha.
Czeladnik, roztropny piętnastoletni chłopak, zdziwił się w milczeniu zachciance bogatego grubasa, bez słów wziął się jednak do pracy. Komórka czeladnika mieściła się w głębi podwórza, za wysokim plecionym płotem. Zażyczyłem sobie osobiście oglądać, jak będzie robiony mój dzbanek. Chłopcu się to nie spodobało, ale mistrz dostał monetę i chłopiec musiał się zgodzić.
Poczekałem, aż chłopak wyrobi i zagniecie glinę.
Potem zawołałem go cicho i spotkałem się z nim wzrokiem.
Wprowadzenie podrostka w stan uległości nie jest łatwym, lecz także niezbyt skomplikowanym zadaniem. Dzieci są mniej podatne; dorośli znacznie bardziej. Chłopak miał zręczne ręce i wprawne oko; już po półgodzinie miałem przed sobą pokraczną figurkę z gliny - niemal dokładną kopię atrapy Kary.
Trzeba było wypalić szkaradę we wspólnym piecu. Postarałem się, by wszyscy obecni w pracowni widzieli zamiast niej mały dzbanek bez ucha. W końcu dzieło było gotowe; zostawiłem chłopca ze srebrną monetą w kieszeni i pełnym przekonaniem, że dzbanek udał mu się na medal.
Dzień zbliżał się ku końcowi. Musiałem się pospieszyć, by zastać garbarzy przy pracy. Na szczęście wśród gotowych sakiewek i woreczków znalazłem jeden, który bardzo przypominał futerał na moją atrapę. Zapłaciłem.
Zegar na miejskiej wieży wybił siódmą. Należało się spieszyć - za pół godziny przybędzie mój gość.
Zjawiła się co do minuty. Po kolei odezwały się moje wartownicze zaklęcia; upewniwszy się, że za drzwiami rzeczywiście stoi oczekiwana przeze mnie osoba, odsunąłem zasuwę.
- Proszę wybaczyć skromne warunki. Mieszkam pod powloką. Inaczej petenci nie daliby mi spokoju.
Była blada i skoncentrowana. I roztaczała delikatny zapach perfum, czego nie zauważyłem podczas naszych poprzednich spotkań; cóż, Prawo Wagi - rzecz święta.
- Pięknie pani wygląda, Oro - rzekłem szczerze.
- Pan za to wygląda nieszczególnie - odparła bez uśmiechu.
- Prowincjuszowi trudno znieść zgiełk stolicy, jej niezliczone rozrywki.
Dama milczała. Pod wybielonymi magią włosami jej piwne oczy wydawały się być znacznie ciemniejsze, niż w były w rzeczywistości. Powaga z lekkim odcieniem cierpiętnictwa czyniły jej twarz ciekawszą i bardziej wyrazistą, bez porównania z dotychczasowym wyniosłym grymasem.
- Odnoszę wrażenie, że nie zabawił się pan jeszcze ani razu - powiedziała wreszcie. - Trapiła pana konieczność wymierzenia kary. I szukał pan godnego obiektu. Dla Kary z dużej litery. Znalazł pan?