- A co pani ma z tym wspólnego? - przerwałem z rozdrażnieniem. - To moja sprawa i moje ryzyko. Pani była, proszę wybaczyć, jedynie... - Zająknąłem się.
- Jedynie narzędziem - ze zrozumieniem przytaknęła Ora i w jej piwnych oczach mignęły dwie brzoskwiniowe iskierki.
Policzyłem w myślach do dziesięciu.
- Baron Iw de Jater uratował mi kiedyś życie. Jeśli pani to wystarczy, jestem z nim związany Prawem Wagi. Dlatego właśnie uznałem, że powinienem rozpocząć to niebezpieczne śledztwo. Pani nie ma z tym nic wspólnego. Proszę panią o wybaczenie, Oro. Proszę o nie bez przerwy już od dwóch godzin.
- Prawo Wagi to poważna sprawa - mruknęła i nie byłem w stanie stwierdzić, czy naśmiewa się ze mnie, czy mówi to poważnie.
Sytuacja robiła się coraz bardziej idiotyczna. Westchnąłem.
- Nie wiem, naprawdę nie wiem, co mamy teraz robić. Jestem gotów zaproponować pani... - znowu się zająknąłem. Chciałem powiedzieć - „Zaproponować pani dach nad głową”, jednak całe moje jestestwo protestowało przeciwko takiemu rozwojowi wydarzeń.
Chociaż, koniec końców, mogę jej wynająć domek we wsi.
- Jestem gotów zapewnić pani ochronę - wydusiłem w końcu z siebie.
Moja rozmówczyni zmrużyła oczy.
- Dziękuję. Jednak obawiam się, że przede wszystkim będzie pan musiał zatroszczyć się o własne bezpieczeństwo. Jestem, jak oboje wiemy, jedynie narzędziem, wędką, a rybakiem w tej historii, jest pan... Co pan zrobi, jeśli mistrz kamieni urządzi na pana polowanie?
- Jest pani w błędzie, Oro - oznajmiłem łagodnie. - Posiadam żakiecie Kary, co automatycznie czyni zwierzyną tego, kto wejdzie mi w drogę.
* * *
Polowanie.
Wróciłem o zmierzchu. Smak krwi w ustach, przylepione do podbródka pióra, euforyczny dygot; nie spiesząc się z podnoszeniem na dwie nogi, ocierałem się bokiem o ganek i czułem na długim, zwierzęcym pysku niemal ludzki uśmiech. Jak lekko...
Lekki szelest sukni sprawił, że znieruchomiałem.
Ora Szantalia stała w progu. Po raz pierwszy zobaczyłem ją nie w czerni, lecz w bieli, gdyż była w nocnej koszuli. Włosy barwy wypłowiałej bawełny; biała, jakby posypana mąką twarz - widziana oczami zwierzęcia kobieta wyglądała niczym płynący po niebie obłok.
Zjeżyły mi się wąsy. Sierść się nastroszyła. Przybieranie ludzkiej postaci w obecności świadka to jak publiczne załatwianie potrzeby.
- Nie mogę tu zasnąć - rzekła Ora, jak gdyby nigdy nic. - Wciąż zastanawiam się, jak wykaraskać się z sytuacji, w którą mnie pan wpakował.
Cofnąłem się, nie spuszczając z niej oczu. Krew w ustach utraciła swój wyszukany posmak - teraz był to jedynie ostry, drażniący nerwy smak.
- ...i wie pan, Hort, co wymyśliłam?
Cofnąłem się jeszcze o krok.
W miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą stała Ora, spełzał po schodkach mały czarny tchórz. Samiczka, jak momentalnie podpowiedział mi węch.
Zwierzątko zanurkowało w łopiany pod gankiem. Nie mając czasu na rozmyślania, zanurkowałem za nią. Łopiany zamykały się przed moim nosem. Do zapachów ziemi i liści - oraz zaschniętej krwi - dołączył zagłuszający je subtelny zapach biegnącego przede mną zwierzątka.
Łopiany zamykały się i znów przede mną rozchylały; zamykały i rozchylały, niczym niekończące się zielone portiery. Rosa obmywała mi pyszczek, zmywała krew, zalepiała oczy. Ciężkie krople spadały z potrąconych łodyg, smak krwi rozpuścił się w smaku rosy; jednak nawet ona nie była w stanie zagłuszyć zapachu biegnącego przodem zwierzątka.
Warknąłem i przyspieszyłem kroku. Wlecieliśmy do ogrodu; niczym dwa wichry przemknęliśmy przez grządki i przesączyliśmy się przez dziurę w plocie. Jeszcze tylko chwila - śpiewał we mnie obcy, radosny głos - jeszcze tylko chwila.
Jej ogon zamiótł powietrze o włos od mojego nosa. Serce, które także do tej pory miotało się w niemożliwym dla człowieka tempie, zaczęło trzepotać niczym wyciągnięta z wody rybka. Cudowny zapach zatopił mnie całego. Na sekundę oderwałem się od ziemi, by wylądować wprost na zwierzątku; przednimi łapkami przycisnąłem ją do ziemi i dla pewności złapałem za ucho.
Samiczka pisnęła; trzymałem ją mocno. Zaczęła wydawać z siebie oburzone, choć jednocześnie pieszczotliwe odgłosy i nagle urosła do rozmiarów góry; oszalały tchórz siedział na białym ramieniu półnagiej dziewczyny, jednak odurzający zapach nie zniknął - po prostu się zmienił.
Sturlałem się w wysokie łodygi jakiegoś zboża. Odpełznąwszy jak najdalej, przemieniłem się także. Byłem mokry od rosy i nie miałem na sobie żadnego odzienia. Ora się śmiała. Turlała się po ziemi, bezlitośnie dewastując czyjeś pole, i chichotała na cale gardło.
Wstawał świt.
W ciemnokasztanowych oczach migotały brzoskwiniowe ogniki. Ora Szantalia jadła śniadanie; jakby nic się nie wydarzyło. Jej czarna suknia utraciła większość ze swej surowości. Pod szyją była rozchylona, odsłaniając dołeczek między obojczykami.
Ta damulka doprowadzała mnie do obłędu. Do szaleństwa pragnąłem jej dotknąć. I gdziekolwiek bym patrzył, o czymkolwiek bym myślał, moje myśli i wzrok wciąż wracały do tego przeklętego dołeczka. Zupełnie nieznaczącej, mogło by się wydawać, części jej ciała.
Usta Ory, z niezmiennie opuszczonymi kącikami warg, teraz się uśmiechały. I uchylając się od czasu do czasu, ukazywały światu nienaganną biel zębów.
Tam, na polu, pozostały pomięte łodygi czyjegoś zboża. Mało prawdopodobne, by miały się kiedykolwiek podnieść. Było to tym bardziej przykre, że posiewy ucierpiały tak naprawdę bez żadnego powodu. Między mną i Orą do niczego poważniejszego nie doszło. Najpierw ona chichotała, a potem ja skrzypiąc zębami patrzyłem, jak biegnie z powrotem do domu, podtrzymując kraj nocnej koszuli, by nie plątał jej się pod nogami. I w ruchach biegnącej kobiety wyraźnie było coś ze zwinnego zwierzątka, kokieteryjnej samiczki tchórza. A ja zaciskałem zęby i tylko patrzyłem za nią, gdyż pościg po polu, tak naturalny dla tchórza, w wykonaniu nagiego arystokraty wyglądałby raczej dziwacznie.
A potem po nieszczęsnym zbożu turlałem się już tylko ja; złorzecząc na siebie na czym świat stoi, ze wstydu i z rozczarowania. I tylko strach przed tym, że w takim stanie ciała i ducha zastaną mnie wieśniacy, zmusił mnie, bym podniósł się na nogi i wciąż złorzecząc powlókł się do domu.
Teraz Ora Szantalia jadła śniadanie, a słońce iskrzyło się w jej wybielonych włosach. Powietrze falowało, nagrzewając się, i cienie tych fal tańczyły w dołeczku między jej obojczykami.
- Dlaczego pan nie je, Hort?
- Jestem najedzony - oznajmiłem przez zęby.
- A ja jestem głodna. - Oblizała się drapieżnie i ten ruch znowu przypomniał mi o porannej pogoni. Krople rosy...
- Nie pozwolę bawić się moim kosztem - rzekłem ochryple. - Nie jestem małym chłopcem.
- Nie tylko dzieci się bawią. - Znów się oblizała. - I nie tylko zwierzęta... Nie odczuwa pan radości z gry? Czy po prostu boi się pan przegrać?
- Przywykłem do ustalania reguł!
- A nie zawsze jest to możliwe. - Ora przestała się uśmiechać.
- Podoba mi się pan, panie Hort... Jest w panu coś... coś z rozpieszczonego, a jednocześnie niezwykle utalentowanego dziecka. Może przemawia przeze mnie instynkt macierzyński?
- Przemawia przez panią chuć - odparłem i od razu pożałowałem tych słów.
Lecz Ora się nie obraziła.
- Widzi pan, Hort... A zresztą. Proszę mi po prostu uwierzyć na słowo, że zaspokoić wyżej wymienioną chuć mogę zawsze i wszędzie; tak jak rybak zaspokaja pragnienie, zaczerpując po prostu wody zza burty. Wystarczy, że kiwnę palcem, by zbiegli się kochankowie, przy czym nie z tych najmarniejszych, zapewniam pana... Był pan zresztą na królewskim balu i sam pan wszystko widział.