Ofiara była opleciona moją wolą i ani myślała o stawianiu oporu. Mało tego, wątpię, by baron podejrzewał nawet, jaka burza temperamentu kryje się w zmaltretowanej duszyczce jego wiernej żonki; baronowa przywoływała mnie do siebie, próbując jednocześnie uwolnić się z odzienia; co nie było takie proste, biorąc pod uwagę nieobecność pokojówki.
Nie była po prostu chuda - była koścista. I jamka między jej obojczykami wyglądała jak ślad kaczej łapy.
Pachniała książkowym kurzem.
Jakimś cudem udało jej się ściągnąć suknię, koszulę, sądząc po dźwięku, po prostu rozerwała. Rozszerzonymi w ciemności źrenicami patrzyła gdzieś ponad moim ramieniem i wyciągała drżące, chude ręce.
- Pójdź do mnie, luby... Ooooch...
Nie mogąc się mnie doczekać, rozciągnęła się na łożu w pozie, którą niewątpliwie uważała za niezwykle ponętną.
- Gdzie pan jest... gdzie...
Zauważyłem w kącie kozetkę i usiadłem na niej, zakładając nogę na nogę.
- Gdzie jesteś... mój upragniony... mój gołąbeczku...
Pauza się przeciągała. Baronowa mięła pościel chudymi, kościstymi bokami. Czekałem.
- Pójdź do mnie, ukochany.
Westchnąłem ciężko. Odpowiedzią na me westchnienie był powiew przeciągu, niosący ze sobą zapach rozgrzanego wosku.
Baronowa powoli uwalniała się spod wpływu mojej woli.
Wydała jeszcze kilka namiętnych jęków i nagle zamilkła. Usiadła na łożu; wyraz rozmarzenia na jej twarzy powoli zmieniał się w zdziwienie.
- Och... Gdzie pan jest?
Po chwili na podłogę alkowy padł żółty blask.
- Dlaczego jestem...? - wyszeptała baronowa, a po chwili żółta portiera zakrywająca wejście odchyliła się i w pomieszczeniu od razu zrobiło się jasno, gdyż baron de Jater i moja cudowna Ora przynieśli ze sobą po świeczce.
W końcu zrozumiałem, po co potrzebna mi była cała ta komedia. Jedynie dlatego, by zobaczyć teraz wyraz twarzy Jatera.
Niestety, twarz Ory była ukryta za potężnym ramieniem barona.
Pierwsza przyszła do siebie baronowa. Nie będąc już pod wpływem mojej woli, naga i przyłapana na gorącym uczynku biedulka zaczęła się miotać, jak mysz na patelni. W końcu zawinęła się w prześcieradło i nie myśląc nawet o ucieczce wydała z siebie niewyraźny, rozpaczliwy jęk.
- Cóż za niespodzianka, Iw - spokojnie rzekła Ora, cofając się z powrotem do korytarza. Może mi się tylko zdawało, lecz w jej glosie słychać było złośliwość.
Iw de Jater w końcu zamknął usta i jego oczy wróciły do oczodołów - minęło w każdym razie niebezpieczeństwo, że gałki oczne wypadną mu na podłogę.
- Odpłacam pięknym za nadobne - rzekłem, pomijając cały szereg retorycznych pytań. - Czy dama zwiedziła już salonik myśliwski? A cóż takiego zamierza pan pokazać jej w tym pokoju, drogi przyjacielu?
- Przynieście mi broń! - ochryple wykrzyknął Jater. - Ludzie! Do mnie! Przynieście mi broń!
- Niech pan przestanie histeryzować - rzekłem chłodno. - A może chce pan, bym poraził jego ludzi paraliżem?
- Bądź przeklęty, czarowniku - wyszeptał Jater i pod jego spojrzeniem zrobiło mi się nieswojo. - Bądź przeklęty!
Jęki spod prześcieradła nieco przycichły. Baronowa ochrypła.
- Moim zdaniem jesteście kwita, panowie - radośnie oznajmiła Ora. - Nie zaprzeczy pan, baronie, że skandaliczne zachowanie pana Tabora zostało przez pana sprowokowane, a ponadto...
- Wynoście się z mojego domu - cichym, świszczącym głosem rzekł Jater. - Wyzywam cię na pojedynek, czarodzieju. I jeśli zrejterujesz - klnę się piorunem - pożałujesz, że się urodziłeś.
* * *
- Miał pan ciężkie dzieciństwo, Hort?
Zerknąłem na nią, nic jednak nie odparłem.
- Jeśli takich ma pan „przyjaciół z dzieciństwa”, to i dzieciństwo chyba miodem nie było. Tak mi się wydaje, w każdym razie.
Odchyliła się na oparcie fotela. Wydęła wargi i podmuchała na swą filiżankę. W takt przełykania poruszał się dołeczek na jej szyi.
- Niech pan nie milczy, Hort. Nie gniewam się na pana, proszę mi wierzyć.
Zakrztusiłem się. Z trudem opanowałem kaszel; obrzuciłem łajdaczkę wściekłym spojrzeniem.
- Pani?! Pani się na mnie nie gniewa?!
- Dlaczego pan to zrobił, Hort? - spokojnie zapytała Ora.
- Nawet gdyby pokryć baronową czekoladową glazurą, nie zrobiłoby to na panu wrażenia, przyjacielu. Rzucił pan urok na tę nieszczęsną kobietę... po co? Na kim pan się mścił?
- Na nikim - odparłem przez zęby. - I niech się pani nie zapomina. Przebywa pani w moim domu i sam nie wiem, dlaczego jeszcze panią toleruję.
- Dlatego, że jesteśmy wspólnikami. - Ora uśmiechnęła się, błyskając brzoskwiniowymi iskierkami na dnie oczu. - Wspólnikami, a nie kochankami, rozumie pan? A ten pana kompan to szczerze mówiąc zwykły wioskowy sobiepan. Głupawy, samolubny i sprośny.
Ora wymądrzała się, przyglądając się swej pustej filiżance. Wzór, biegnący po zewnętrznej krawędzi, składał się z powtarzających się monogramów mojego pradziadka i prababki.
- Nie powinna pani osądzać człowieka, którego w ogóle pani nie zna - rzekłem przez zęby.
- Oczywiście, oczywiście - zgodziła się ironicznie. - Pan rzeczywiście zamierza podjąć jego wyzwanie?
- Mój honor nie dopuszcza innego wyboru - rzekłem sucho.
- Poza tym, będę walczył bez pomocy magii.
- To także wymóg pańskiego honoru? - spytała Ora z rozczarowaniem.
- Mój honor nie pozwala...
- Hipokryzja! - Ora stuknęła filiżanką o podstawkę. - Honor jakoś nie zabraniał panu używania magii w historii z baronową, a tu, proszę...
- Ostrożniej z filiżanką! - warknąłem, aż zadrżał żyrandol. - I proszę nie rozwodzić się nad czymś, o czym nie ma pani pojęcia.
* * *
Walczyliśmy nad rzeką. Jater zawczasu polecił swym ludziom odgrodzić brzeg oraz okoliczne pola i nie dopuszczać do miejsca pojedynku nawet myszy, nie mówiąc o ciekawskich wieśniakach. Przed walką przez chwilę poćwiczyłem z mieczem - mięśnie coś jeszcze pamiętały; co prawda nie trenowałem od kilku lat i doskonale wiedziałem, że Jater codziennie poci się w specjalnej sali trenując walkę z bronią i bez. Ja liczyłem na zręczność i szybkość reakcji, gdyż w tych cechach - już od wczesnego dzieciństwa - byłem od swego byłego przyjaciela lepszy.
Cały wieczór myśli zaprzątała mi sabaja; przez te kilka dni, kiedy jej nie doglądałem, dwa ogniwa w oplatającym księgę łańcuchu przerdzewiały i niebezpiecznie osłabły, choć był on zamówiony przed rdzą. Ani całe wieki, ani wilgoć podziemia nie zdołały uporać się z tym, co zdziałało dążenie sabai do wolności. Zmieniłem łańcuch i zamek, a potem przez jakiś czas siedziałem, trzymając ciężką książkę w dłoniach i przemawiając do niej pieszczotliwym tonem. Namawiałem ją, by została ze mną, zaspokoiła mą żądzę wiedzy i podzieliła się ze mną radością informacji. Jakich głupot ja tej nocy nie wygadywałem. Dopóki nie zaczęły mi się kleić oczy. Wreszcie zawaliłem sabaję książkami, podwoiłem zaklęcie strażnicze i udałem się na spoczynek.
Zasnąłem w mgnieniu oka; poranek powitałem dziarski i wypoczęty. We wzroku Ory, która wyszła mnie odprowadzić, widniał jawny wyrzut.
- Czy pan w ogóle nie ma sumienia, Hort? Ani krzty sumienia?