Rozmawiali o polityce. Julia nie znosiła podobnych tematów.
Aleksiej na wszystkie kwestie miał swoje zdanie, bezgranicznie autorytatywne, uzasadnione do najdrobniejszego punktu. Staś słuchał i potakiwał. On też miał swoje zdanie. I Ira miała swoje zdanie. Tylko Julia nie miała żadnego zdania, gdyż za pół godziny trzeba było położyć Alika spać, a od kawiarni do domu było czterdzieści minut marszu przez park.
Ira się jej nie podobała. Nie podobał się jej Aleksiej. Nie podobało się jej, że Staś znowu zamawia dwieście gramów wódki.
Staś, na nas już chyba czas. Jest późno...
- Czemu się tak gorączkujesz? Czemu się denerwujesz? Siedzisz jak na szpilkach. Szaszłyk dopiero co przynieśli!
- Alik chce spać.
- Wcale nie chcę spać - oznajmił rozdrażniony Alik i dla potwierdzenia kopnął nóżkę stołu. Szklanki podskoczyły, a napełnione, plastikowe talerzyki ciężko drgnęły.
- Co ty wyprawiasz?! - krzyknął Staś. - Siedź spokojnie.
Alik zmarszczył się, zamierzając wybuchnąć płaczem.
- Staś - powiedziała Julia tak spokojnie, jak tylko mogła.
- Zróbmy tak: my z Alikiem pójdziemy pierwsi...
- Zróbmy tak: najpierw przestaniesz opowiadać głupstwa. Nie będziecie sami chodzić po nocy. Wszyscy spokojnie zjemy i pójdziemy razem.
Ira przyglądała im się z lekkim uśmieszkiem.
Julia milczała. Staś mówił spokojnie i wesoło, ale wyraz jego oczu zaniepokoił ją, gdyż przypominał jej pewne nieprzyjemne wydarzenie. Do tego stopnia nieprzyjemne, że Julia wolała go nie wspominać.
Była to historia z Saszką.
Saszka był szkolnym przyjacielem Stasa. Pamiętała, że kiedy Staś zapoznał ją z Saszką, była bardzo zaskoczona; nieczęsto spotyka się tak długą szkolną przyjaźń. Pamiętała, że w pewnym momencie zrobiła się nawet zazdrosna; Saszka wiedział o Stasie o wiele więcej, niż ona, jego własna żona. Pamiętała też, że z trudem się powstrzymała, by podczas rozmowy z Saszką nie zwrócić się do nowego znajomego z pytaniami o pierwszą żonę Stasa; chwała bogu, wystarczyło jej rozumu, aby tego nie robić.
Saszka okazał się „swoim człowiekiem” - łatwo znajdowali interesujące ich oboje tematy do rozmów, czytali te same książki i mieli podobne poglądy na życie. Saszka podarował nowo narodzonemu Alikowi dwadzieścia pięć par wspaniałych śpioszków, dwadzieścia pięć niemowlęcych koszulek, cztery paczki pampersów i wielkiego, żółtego lwa z lateksową grzywą. Julia przyzwyczaiła się do głosu Saszki w słuchawce, zaczęli razem planować wolne dni. Julii podobało się, a nawet napełniało ją dumą, to, że jej mąż ma prawdziwego przyjaciela i że ona - jego młoda żona - tak pomyślnie wpisuje się w wieloletnią znajomość dwóch mężczyzn, że nie tylko nie spowodowała napięć, ale sama zyskała przyjaciela.
A potem wydarzyło się to.
Było jakieś święto, uroczyście nakryty stół; trzyletni Alik siedział na podłodze, jeździł po dywanie samochodzikiem o trzech kółkach i buczał z przejęciem. W kącie szumiał telewizor; Julia tolerowała go, gdyż mężczyźni - Staś i Saszka - czekali na ostatnie wiadomości. Potem Julia zadawała sobie pytanie - a jeśliby zgasło światło? Gdyby zagadali się i przepuścili wiadomości? Gdyby tego dnia nie mogli się spotkać? Co by wtedy było?
Stało się to na oczach Julii. Rozmawiali o jakiejś dalekiej wojnie; Staś upierał się przy swoim punkcie widzenia, a Saszka się sprzeciwiał. Julia, nieinteresująca się politycznymi niuansami, intuicyjnie czuła, że Saszka ma jednak rację.
Dawniej też się spierali.
Ale właśnie tego wieczoru z oczu nieco podchmielonego Stasa wyjrzał obcy, złowieszczy gnom. Nieznanym jej wcześniej, chłodnym, autorytarnym tonem Staś oznajmi! Saszce, że jest albo głupi albo podły, i że albo na dobre otumaniła go telewizja, albo kompletnie się zdegradował moralnie. W każdym razie nie jest zainteresowany kontynuacją rozmowy.
Alik uchwyci! zmianę w tonie rozmowy, odstawił samochodzik i zaczął płakać. Julia nie potrafiła go uspokoić, chyba dlatego, że sama denerwowała się coraz bardziej. Ten ktoś, patrzący z oczu jej męża, wywoływał w niej bezgraniczne przerażenie.
Pożegnali się chłodno i Saszka wyszedł.
I nigdy więcej - nigdy! - Staś nie spotka! się z byłym szkolnym przyjacielem, ani z nim nie rozmawiał.
Kilka tygodni później Julia zadzwoniła do Saszki. Ten odpowiadał monosylabami i tylko pod koniec rozmowy nie wiadomo czemu poprosił Julię o wybaczenie. Powiedział, że więcej nie będzie dzwonił do Stasa, że „wczorajszy telefon wystarczył mu w zupełności” i poradził, by „nie brała sobie tego do serca”. Rada mądra, lecz niemożliwa do wypełnienia. Julia już wcześniej znała smak tabletek uspokajających, jednak w te dni tykała je jak cukierki.
Stasowi nic nie powiedziała. W jej stosunkach z mężem pojawił się jeszcze jeden zakazany temat, przy czym ten zakaz Julia ustanowiła sama. Panicznie bała się, że na wspomnienie imienia Saszki zły gnom powróci.
Teraz, siedząc za chwiejnym, plastykowym stołem, Julii zrobiło się zimno na samą myśli, że on tu jest.
„Wszyscy spokojnie zjemy i pójdziemy razem”.
Julia w milczeniu potakiwała.
Jutro. Jutro, kiedy Staś wróci do normalnego stanu ducha, kiedy gnom wróci do siebie, do jaskini... będzie mogła z nim porozmawiać na spokojnie. Ze Stasem, a nie z tym. I zrobi wszystko, aby wieczorów podobnych do dzisiejszego, nigdy już więcej nie było w miasteczku nad morzem...
Ira coś mówiła, a Julia kiwała, nie słuchając. Dużo ważniejsze było to, że Aleksiej zgadza się ze Stasem w sprawach polityki na Bliskim Wschodzie. Niech się zgadza. Tym lepiej dla niego.
Rozdział czwarty
Zamieszkany rejon Drekol okazał się być bardzo swoistym miasteczkiem. Nazwy trzech znajdujących się w nim karczm - „Bandycka”, „Mordobojnia” i „Wesoły dusiciel” - charakteryzowały go wyjątkowo celnie.
Zatrzymaliśmy się w „Dusicielu”, gdyż panujące w nim warunki okazały się w miarę znośne. Wynajęliśmy dwa oddzielne pokoje; wybierając numer dla siebie, kierowałem się przede wszystkim widokiem z okna: czerwone dachówki, wieża strażnicza, błękitna wstęga rzeki Wyrii i błękitne czapy gór na horyzoncie; ten niezwykle urokliwy obrazek pogodził mnie z wszelkimi niewygodami hotelu.
Kolację także jedliśmy osobno; Szantalia zeszła do wspólnej jadalni, ja zostałem w pokoju i poleciłem przynieść sobie garnek zsiadłego mleka. Minęło pół godziny, jednak zsiadłe mleko się nie pojawiło. Postanowiłem więc zejść na dół i bardziej przekonująco powtórzyć zamówienie.
W jadalni nie było tłoczno, panowała tam jednak niezwykle ożywiona atmosfera. Moja towarzyszka siedziała za prostym stołem w otoczeniu najprawdziwszych bandziorów i czuła się, najwyraźniej, wybornie.
Przed Orą stał ołowiany talerzyk z kośćmi kurczaka; Ora śmiała się, obnażając równe, białe zęby. Z prawej strony panią Szantalię podtrzymywał przystojny młodzieniec z rzadką, chłopięcą bródką, odziany wykwintnie, lecz bez gustu. Po lewej stronie ślicznotki zasiadał wielki i gruby niczym beczka prochu młodzian z blizną na łysej głowie i przepaską na wybitym oku. Zarówno Orę, jak też jej towarzyszy, zasłaniały co jakiś czas czyjeś szerokie plecy. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie dotrzymać jej towarzystwa; uznałem jednak, że skoro Ora się śmieje, kompania musi jej odpowiadać, po co więc mieszać się w nie swoje sprawy.