Выбрать главу

- Oni. - Kaganki, rozbudzone dźwiękiem głosu barona, zapłonęły pełną mocą. Mój gość skrzywił się od jasnego światła. - Oni... nie da się ich już powstrzymać... języki poucinać, czy jak... gadają. A kiedy milczą - mysią... że to ja doprowadziłem do śmierci ojca. Że własnego ojca zgubiłem! I Pier, bydlak jeden, świadek mój jedyny... Bydlak, powiesił się! Już gadają, że ojca przez dwa lata w komórce trzymałem... Już gadają... I wierzą w to!

- A co cię obchodzą brudne języki - spytałem ze zmęczeniem. - Jeśli chcesz, to za jednym zamachem pozatykam wszystkie te gęby.

- Nieee... - Iw ciężko pokręcił głową. - Tak się nie da, czarodzieju. Tak nie będzie. Gęby zatykać... to ja sam potrafię, bez żadnych czarów. Tu trzeba zabójcę taty... Tego, który go porwał, który go rozumu pozbawił... To on jest zabójcą. Trzeba go znaleźć.

A Pier, dureń, się pospieszył - potem pewnie sam bym go zamęczył... ale to przecież potem... On mógł dużo wiedzieć, coś sobie przypomnieć, ten Pier, przecież był wtedy razem z tatą, pamiętasz, kiedy go ta dziewka uprowadziła... Ta suczka, żeby się żabą udławiła... Przecież pamiętasz?

Westchnąłem.

Ta bezceremonialna osóbka zastukała we wrota późnym wieczorem, w deszcz, twierdząc, że jest ofiarą rozbójników. Wedle jej słów jacyś niegodziwcy ukradli jej karetę, zabili stangreta i służących i zabrali kufer z rodzinnymi kosztownościami - a kosztowności było niemało, bo i rodzinę wymieniła znaną, szacowną rodzinę z Południowej Stolicy.

W owym czasie w okręgu nie było ani jednej poważnej szajki rozbójników. Dziewczę nie potrafiło wskazać miejsca, gdzie leżą trupy nieszczęsnych sług (było ciemno, okolica nieznana, noc, szok); krótko mówiąc, wszyscy od razu uznali ją za aferzystkę - oprócz starego Dowa de Jatera.

Ten, wbrew swym zwyczajom, potraktował opowieść dziewczyny bardzo poważnie. Mało tego - ni z tego ni z owego zapragnął pocieszyć nieszczęśnicę; już pierwszej nocy wylądowała ona w jego łożu. I staruszek rozkwitł, gdyż jego własna żona dawno została wpędzona do grobu, a inne kobiety, które dzieliły z nim łoże, były albo lekkiego prowadzenia, albo śmiertelnie wystraszone.

Już następnego dnia wszyscy nienawidzili nowo przybyłej - począwszy od dziedzica Iwa, który oczyma wyobraźni od razu zobaczył nowego potomka pretendującego do jego praw, a skończywszy na kuchciku. A ona zachowywała się jak gospodyni. Otwarcie szydziła z syczących jej w ślad córek barona. Prowokowała Iwa do grubiaństw, a potem skarżyła się na niego staremu Jaterowi. Zycie rodziny, także dotąd niezbyt różowe, powoli zmieniło się w piekło. Baron oznajmił o swym rychłym ożenku - nawet w lepszych czasach nikt nie był w stanie przemówić mu do rozumu, zaś teraz starzec zupełnie sfiksował. Iw w rozpaczy przychodził do mnie, niby przypadkiem wypytywał o trucizny, ich właściwości i sposoby użycia. Wszystkie te rozmowy nosiły oczywiście luźny charakter, jednak wkrótce staruszek zaprowadził nowe porządki przy spożywaniu posiłków: ani on ani jego ślicznotka niczego nie brali do ust, nim któryś ze służących nie spróbował tego pierwszy.

W końcu stary Jater oznajmił, że pragnie poznać krewnych swej wybranki. Przygotowano karetę na wyjazd do Południowej Stolicy; narzeczeni wyruszyli, zabierając ze sobą kilka kufrów dóbr, w tym rodzinnych kosztowności, przy czym nie mitycznych, jak w przypadku dziewczyny, lecz jak najbardziej realnych.

Tydzień po odjeździe zakochanych do zamku wrócił wysłany z baronem sługa (ten sam Pier). Wedle jego słów baron kompletnie zwariował, rzucał ciężkimi przedmiotami i żądał, by zejść mu z oczu. Wystraszona służba rejterowała dochodząc do wniosku, że lepiej stracić pracę, niż życie. Pier wrócił do zamku sam, ze względu na żonę - pozostali (stangret, kucharz, służąca i dwóch lokai) postanowili poszukać szczęścia jak najdalej od łask pana Dowa.

Czas mijał. Po miesiącu poradziłem Iwowi, by delikatnie zainteresował się: gdzie ich szukać?

Informacje, zdobyte za pośrednictwem miejskiego magistratu (pocztowych gołębi, latających tam i z powrotem) potwierdziły nasze podejrzenia. Do Południowej Stolicy zakochani nie dotarli, mało tego, tamtejsza szanowana rodzina nie miała zielonego pojęcia o żadnym pokrzywdzonym i ograbionym dziewczęciu. Biednym gołębiom przyszło dostarczać bardzo chłodne, a nawet ostre w tonie wiadomości - komu byłoby przyjemnie dowiedzieć się o aferzystce, wykorzystującej do swoich niecnych celów jego nieposzlakowane imię?!

Od dnia wyjazdu barona minęły dwa miesiące; Iw przyszedł do mnie po pomoc. Pamiętam, że sporo się wówczas wykosztowałem na różnorodne procedury poszukiwawcze; rozesłałem w dalekie okolice biegaczy i zwiadowców, przesłuchiwałem przyniesione przez Iwa rzeczy staruszka - wszystko na próżno; aby nie stracić w oczach młodego Jatera swego autorytetu, przyszło mi skłamać, że jego ojciec zaopatrzył się w kosztowną ochronę przed magicznym okiem. Pamiętam, że Iw zapytał, ile kosztuje taka ochrona. Wymieniłem sumę „z sufitu ”; tak absurdalnie wysoką, że Iw od razu mi uwierzył.

Wtedy młody baron wyznaczył nagrodę za jakąkolwiek informację o swoim ojcu. Znalazło się wielu oszustów, pragnących zarobić darmowe pieniążki: takich gnano od wrót batogiem. Nikt nie był w stanie dostarczyć wiarygodnych informacji: jakby starego Jatera i jego młodą narzeczoną smok zlizał.

Pół roku później Iw przejął dziedzictwo. Po kolejnych czternastu miesiącach stary baron zastukał do wrót własnego zamku i powitał go oszalały ze strachu Pier.

Obu im to spotkanie wyszło bokiem.

- Dziewczyna - powtórzyłem zamyślony. - Jak miała na imię?

Iw de Jater zmarszczył brwi.

- Ela.

- Efa - powtórzyłem, przypominając sobie. - Ładne imię. Szukali jej, Iw. I nie znaleźli. Teraz, po niespełna pół roku, tym bardziej.

Jater spojrzał na mnie spod oka. Wyjął z kieszeni i położył przede mną na stole jaspisowy wisior; drapieżna mętnooka morda pokryta była czarną sadzą i niemal nierozpoznawalna, ja jednak doskonale pamiętałem każdy jej szczegół, co jak co, ale pamięć mam profesjonalną.

Na moment mętnooka morda odpłynęła na bok, a na jej miejscu pojawiła się bezsilna twarz staruszka - wujek Dow, tyle że po upływie wielu lat. Jakże się zmieniłeś, mój dobry wujaszku.

Przez jakiś czas dobierałem słowa. Trzeba było powiedzieć to krótko i przekonywająco - przy czym wiedziałem doskonale, jak niełatwo przekonywać do czegokolwiek baronów Jaterów. Tym bardziej w takiej sytuacji.

Dobrze byłoby w ogóle odłożyć rozmowę na później. Gdy zapomni już widok płonącego na jego oczach ojca. Iw ma mocną naturę i zdrowe nerwy.

Lecz czy ja kiedykolwiek się od tego uwolnię? Od woni palącego się mięsa, tak realnej, że najwyższy czas zatkać nos?

- Tak - powiedziałem, patrząc na pokryty sadzą wisior.

- Uważam jednak, że choć złe języki nie są ci straszne, warto by je na wszelki wypadek przykrócić. Może jutro, przed pogrzebem, zajmę się po cichu...

- To moja sprawa - przerwał mi Iw niedopuszczalnie ostro, niemal chamsko. - Ja do ciebie... Ja o czymś innym. Co powiesz o tej rzeczy?

Zmarszczyłem się, decydując się tym razem puścić jego impertynencje mimo uszu.

- Widzisz, Iw, ta rzecz jest dziełem potężnego maga. Kryje w sobie odblask cudzej siły, cudzej woli.

W kamyczku było coś jeszcze, sam nie rozumiałem, co takiego, nie było mi jednak spieszno przyznawać się Iwowi do swojej niekompetencji.

- Tak właśnie myślałem - powiedział Iw z odrazą. - Że to czarodziejska zabawka.

- Myślę, że nie jest już groźna - powiedziałem łagodnie. - Teraz będzie już tylko szczerzyć się bezsilnie. Czego jeszcze chciałeś się dowiedzieć?