Ora nie odpowiedziała; przekroczyłem wydeptaną przez Aggeja ścieżkę i podszedłem do wody.
Cisza. Żaby.
Przez jakiś czas zastanawiałem się, czy nie zamienić się w wydrę. W końcu zdecydowałem, że przyjemność, jakiej dostarcza kąpiel pod ludzką postacią, warta jest takich nawet niedogodności, jak przemoczone majtki. Podjąwszy decyzję, zrzuciłem płaszcz, koszulę i rozpiąłem pas; po chwili wahania położyłem na kupce odzieży futerał z zaklęciem Kary.
Ora ostentacyjnie patrzyła w inną stronę. Zdjąłem spodnie i jeżąc się z zimna wszedłem do rzeki po kostki. Nigdy nie wskakuję do zimnej wody; wchodzę do niej powoli, po włosku; uczucie, kiedy ciało stopniowo zatapia orzeźwiający chłód, a po skórze rozbiegają się przyjemne mrówki, dostarcza mi specyficznej radości.
Powoli zanurzyłem się po pierś, po czym nie wytrzymałem i zanurkowałem. Plusnęła jakaś ciemna ryba, zamilkły zdziwione żaby; kiedy wypłynąłem, poczułem niezachwianą pewność, że znajdę i ukarzę mistrza kamieni. Nawet jeśli nie jest nim Gorof, nawet jeśli jest nim ktokolwiek, choćby Ondra Naga Iglica, miłośnika smoków odwiedziliśmy nieprzypadkowo. Wie coś na temat tych kamyków, może mi więc pomóc w poszukiwaniach, choćbym miał oblegać w tym celu jego zamek. Pojedyncza porażka nie oznacza klęski; mam jeszcze czas. Jeszcze przez cztery miesiące Kara będzie należeć wyłącznie do mnie.
Poczułem, że wpadam w główny nurt. Zanurkowałem, przepłynąłem na bok, skierowałem się w stronę brzegu.
Sosny - a raczej ich odbicia - wspaniale migotały na falującej powierzchni wody. Równie wspaniale drżały na wodzie odbicia wielu ludzi, którzy bezgłośnie pojawili się na brzegu.
Pojawili się jednocześnie ze wszystkich stron. Było ich przynajmniej kilkuset; wyszli i zatrzymali się w gęstym półokręgu. Ora Szantalia cofnęła się do samej wody i wystawiła ochronę „Przed żelazem i drewnem”, przydatną, choć niezbyt skuteczną. Aggej wciąż jeszcze biegał w kółko, przez jakiś czas rozbójnicy przyglądali mu się, jedni z przerażeniem, jedni ze współczuciem, inni zaś ze złośliwą satysfakcją.
Me odzienie - i ułożony na nim futerał z zaklęciem - leżało na piasku, w zasięgu każdego z bandytów. Ora, cofając się, nie domyśliła się, by zabrać ze sobą tak bardzo cenną glinianą pokrakę; okoliczności zmieniały się w takim tempie, że na moment zastygłem z szeroko otwartymi ustami.
- Mamo! - krzyknął wciąż jeszcze biegający Aggej.
Wśród rozbójników była kobieta; choć początkowo uznałem ją za podrostka. Z prostymi, krótkimi włosami, w lnianych spodniach, wełnianej kamizelce z frędzlami i w butach nad kolana, wyglądała na rówieśnicę Aggeja.
Nie od razu więc zorientowałem się, że rozpaczliwe „Mamo!” Aggeja skierowane było właśnie do niej.
Spojrzała najpierw na biegającego Aggeja, potem na mnie, nagiego, mokrego i stojącego po pierś w wodzie. Pod jej spojrzeniem zrobiło mi się zimno; nie była to po prostu „mama”, lecz „Mama” z dużej litery. I na jej oczach męczono jej drogiego syneczka, dzieciątko, jej bezbronną latorośl. I kiedy w jej spojrzeniu przeczytałem, jak zamierza odpłacić jego dręczycielom, przez chwilę miałem ochotę zamienić się w wydrę, rzucić wszystko i uciec na drugi brzeg.
Atamanka zrobiła krok w przód, zręcznie złapała biegnącego Aggeja za kołnierz i szarpnęła; widząc, jak wyrywa syna spod władzy zaklęcia, zorientowałem się, że miała już do czynienia z magami. I już; chłopak padł na piasek, łapiąc ustami powietrze. Jego nogi ciągle młóciły powietrze, jednak główne nici zaklęcia zostały przerwane; za kilka sekund chłopak będzie mógł wreszcie odpocząć.
Ciekawe, w jakich są relacjach z Gorofem, pomyślałem. Niezła rodzinka: mag, atamanka i bękart.
Milczenie się przeciągało. Rozbójnicy stali w półokręgu, czekając, co rozkaże im szczupła, maleńka kobieta o nierówno przyciętych, jasnych włosach; ja nie odrywałem wzroku od swego futerału z figurką.
Na razie panowie rozbójnicy nie zwrócili na niego uwagi.
A jednak. Już zwrócili.
Owłosione ręce, które wyciągnęły się po moje rzeczy, znieruchomiały na chwilę pod wzrokiem atamanki, by po milczącym przyzwoleniu zabrać się za rozgrabienie mego dobytku.
Rzuciłem się na brzeg, zatrzymało mnie jednak dwadzieścia wycelowanych w mą pierś kusz. Nieco poniewczasie zorientowałem się, że nie mam na sobie zaklęcia ochronnego i pospiesznie je założyłem, bezpośrednio na pokryte gęsią skórką ciało i mokre majtki.
Obserwujący mnie rozbójnicy zarżeli.
Nie bez przyczyny magowie odziewają się w czarne płaszcze i wysokie kapelusze. Człowiek posiadający władzę powinien odpowiednio wyglądać; niełatwo jest rzucić w miarę przyzwoite zaklęcie nago, na oczach chichoczących, uzbrojonych bandziorów.
Rozbójnicy już przeszukali mój płaszcz, przetrząsnęli kieszenie i natknęli się na kabzę. Stłumiony okrzyk triumfu był oznaką kolejnego znaleziska; bandyci natrafili na woreczek z kamykami. Patrzyłem, jak moje drogocenne, tajemnicze kamienie, które z takim trudem zdobyłem i z których każdy związany był z inną niewyjaśnioną historią, wpadają w brudne łapska rozbójników, jak cmokają językami, a niektórzy od razu zakładają na siebie te niebezpieczne ozdoby.
Nie to było jednak najgorsze. Atamanka bezbłędnie oceniła, które z trofeów posiada największą wartość i gestem ręki rozkazała, by podano jej futerał z Karą.
Próbowałem przypomnieć sobie, co na temat takich sytuacji mówił przewodniczący klubu; co się stanie, gdy Kara trafi w niepowołane ręce? Nie zdołałem sobie tego jednak przypomnieć; być może taka ewentualność w ogóle nie była brana pod uwagę? Bo jakiż mag ponad rangą dopuści, by odebrano mu atrapę zaklęcia Kary?!
- Droga pani - rzekłem, wkładając w swe słowa maksimum przekonania. - Proszę nie dotykać tego przedmiotu. Byłoby mi przykro, gdyby coś się pani stało.
Obrzuciła mnie szybkim, oceniającym spojrzeniem. Przez chwilę bawiła się atrapą; potem lekko, tak po matczynemu, kopnęła Aggeja, który wciąż jeszcze walał się na ziemi:
- Co to za laleczka, mały?
Miała nieoczekiwanie wysoki głos. Ochrypły - od ciągłych przeziębień i, niewątpliwie, palenia - lecz wysoki jak u dziewczynki.
Aggej usiadł i spojrzał na mnie; a wzrok miał niczym żmija! Najchętniej żywcem by mnie pożarł i przełknął, nie przeżuwając.
- To Rdzenne zaklęcie - wyjaśnił ponuro. - Jeśli wpadnie mu - kiwnął na mnie - w łapy, jeno pióra polecą; i po sowie. A bez niego własnoręcznie go poszatkuję.
To nawet nieźle, że na świecie istnieją tacy zarozumiali durnie. Tak to jest urządzone. Poczułem przypływ optymizmu.
- Rozwalić? - spytała atamanka, z obrzydzeniem przyglądając się glinianej lalce.
- Najlepiej - odparł Aggej i rozejrzał się po rozbójnikach.
- Niech Widelec rozwali.
- Czego? - obruszył się młody rozbójnik, rówieśnik Aggeja.
- A czego ja?!
- Słyszałeś? - atamanka podała mu maszkarę. - Kark mu złam. Gliniany, łatwizna. No, bierz się do roboty; rób co ci kazano.
Aggej wiedział, co robi. Rozumiał, że tak czy inaczej nie zdobędzie Kary. Postanowił więc, minimalizując straty - porazi jakiegoś tam Widelca - pozbawić mnie uczciwie zdobytego Rdzennego zaklęcia.
Wyrzuciłem obie ręce dłońmi do góry. Z nieba uderzyły dwa wyjątkowo silne pioruny; korony sosen z lewej i z prawej strony zajęły się niczym pakuły. Gdybym był w swym czarnym płaszczu i czapce, rozbójnicy daliby nogę, co do jednego. Miałem jednak na sobie mokre majtki, w obozie wroga wybuchło więc jedynie małe zamieszanie.
Po pierwsze, Widelec ze strachu - lub umyślnie - upuścił figurkę na piasek.